czwartek, 12 lutego 2015

Ciemność jest kluczem

Gęsto sypiący z nocnego nieba śnieg szybko osiada na mokrych włosach, a mroźny wicher sprawia, że po plecach raz po raz przechodzą dreszcze. Z kilku niewielkich ran, które powstały na moich rękach po stłuczeniu inkubatora przez Coyota, leci krew. Mimo wszystko zdaję się nie odczuwać żadnego z tych bodźców, zupełnie jakbym nadal była zamknięta w Skarbcu Nauki. Wsłuchana jedynie w nierówny oddech biegnącego Oddziałowca, który niesie mnie na plecach, staram się nie liczyć. Próbuję to w sobie zdławić, ale jest silniejsze ode mnie. Dziewiętnasty albo osiemnasty października, nie pamiętam dokładnie. Wtedy to Oni zorganizowali tę akcję, a ja głupio dałam się złapać. Jak długo pozostawałam w departamencie? Ile dni... a może i tygodni straciłam?
- Coyote - mówię nagle, nieco zaskoczona siłą swojego głosu. Widocznie antidotum na "nadludzki narkotyk" zdążyło już zadziałać. - Jaki... mamy miesiąc?
Na krótką chwilę łapię jego spojrzenie. Z oczu ukrytych za okularami, za którymi wydają się niecodziennie szare, nie mogę wyczytać choćby słowa.
- Wolfe. Nie wracajmy do tego - odpowiada chrapliwie. Ten bieg coraz bardziej go męczy. Na czoło zstępują kropelki potu, tętnica szyjna staje się bardziej widoczna, a oddech świszczący. Jeszcze chwila i mi tu zdechnie.
- Puść. Mogę biec sama.
Coyote puszcza te słowa mimo uszu.
- Ej, jak nie posłuchasz, to zaraz ja będę musiała cię ratować! Słyszysz? Będę łamać kody! Devon by się wściekł - zdaję sprawę, że muszę brzmieć co najmniej jak dziecko grożące terroryście. Znowu odpowiada mi cisza. - Dobra, doigrałeś się, chłopie.
Chcę sięgnąć myślą w stronę dobrze znanej mi ciemności, tak cudownie różnej od ostrych świateł laboratorium, jednak napotykam wewnętrzny opór. Nie mogę dostrzec kodów. O łamaniu nie wspominając.
- C-coyote...? - szepczę, jakby oczekując od niego jasnej odpowiedzi o tym, co stało się wewnątrz mnie. - Co się ze mną dzieje? Kody... one... wszystkie... ja... Ja ich nie widzę.
Głos zaczyna mi drżeć, jakbym miała się zaraz rozpłakać, chociaż jestem pewna, że to nie nastąpi.
Fiołkowooki nagle zatrzymuje się, po czym ostrożnie stawia mnie na pokrytym śniegiem chodniku.
- Spokojnie, wszystko będzie dobrze. To minie - szepcze, schylając się i opierając dłonie o kolana. - Tu już jest bezpiecznie... Zaraz przyjadą nasi.
Przez chwilę panuje cisza mącona tylko wyciem wiatru. Uliczka jest niemal całkowicie opustoszała. Barwy temu ponuremu skrawkowi miasta nadają jedynie dwie pstrokato ubrane kobiety, przechodzące w pobliżu, które, jak mniemam, uprawiają "najstarszy zawód świata". Znajdują się kilka metrów stąd. Jeśli się postaram, jestem w stanie usłyszeć, co do siebie szepczą. One jednak nie mogą nas zobaczyć - dwójki kadetów Czarnego Oddziału, dla których mrok stanowi najbezpieczniejsze schronienie. Ciemność jest kluczem, a zmrok przewodnikiem.
Chwilę później rozchichotane damulki znikają nam z oczu, a uliczka na powrót staje się szara.
- Coyote. Dlaczego...? - zaczynam.
- Co znowu "dlaczego"? - burczy szatyn z lekka nieuprzejmie, jak zwykle, ściągając z nosa okulary.
- Czemu wdarłeś się do departamentu, narażałeś życie...? I to wszystko, żeby mnie ratować - spoglądam na niego. W jego oczach dostrzegam coś, czego nie spodziewałam się zauważyć. Troskę. - Czy ty, kurde, matce z wózka na asfalt wyleciałeś jak byłeś mały?! Po cholerę się sam pchałeś między Onych?! A co by było, jakby cię odkryli? Myślałeś o tym kiedyś? Oczywiście, że nie! Bo jesteś egoistycznym dupkiem i nie obchodzi cię, co czują inni! Miałabym cię na sumieniu, rozumiesz? - przerywam na chwilę. Chyba już mi lepiej. Spuszczam oczy, nie mogąc już wytrzymać jego spojrzenia. - Bo ja... Ja chciałam powiedzieć...
Tylko, że już nie mam co powiedzieć. W ciągu tych kilku sekund wykrzyczałam mu wszystko w twarz.
On tylko uśmiecha się szeroko, jakby wiedział, że właśnie te najprostsze słowa najtrudniej przechodzą mi przez gardło, po czym mówi:
- Nie ma za co, Wolfe. Nie ma za co.
***
Zaciemnione szyby, przez które nikt z zewnątrz nie zobaczy wnętrza auta. Zapach skórzanych foteli, tak różny od cuchnącego środkami dezynfekującymi departamentu. Ciepła bluza otulająca przemarznięte ciało. Może dla ciebie to drobiazgi, ale sprawiają, że czuję się odrobinę bezpieczniejsza.
- Do jasnej cholery, ile można stać w korku? - Drake ponownie naciska klakson, dołączając się do tego amuzycznego chóru ulicznego. Palce bębniące o kierownicę uzewnętrzniają zdenerwowanie wysokiego, błękitnookiego bruneta.
Coyote nie reaguje. Siedzi obok mnie na tyle samochodu, wgapiony w sufit i tylko raz po raz wzdycha głęboko, jak gdyby myśląc "O Boże, to wreszcie się skończyło". Chwilę temu zrzucił z siebie górę białego uniformu, zostając tylko w prostej, czarnej koszulce na krótki rękaw, która nieźle eksponuje jego mięśnie. Nie, ja się wcale nie zachwycam!
Pragniemy jak najszybciej dostać się do dowództwa, jednak w tych warunkach to praktycznie niemożliwe. Chciałabym zobaczyć się z Devonem... Mimo że jest moim przełożonym, czasem traktuje mnie jak własne dziecko... A ja czasami czuję, jakby był moim prawdziwym ojcem. Cholera, znowu narobiłam mu zmartwień.
Przy okazji zaczynam zastanawiać się, czy Dowódca już wrócił, ale nie znając dokładnych danych na temat długości swojego pobytu w departamencie, trudno mi to określić. W zasadzie jedynym punktem odniesienia może być dzień, w którym mnie schwytano.
- Dlaczego Devon... - zaczynam, ale czuję, że wcale nie muszę kończyć zdania.
- Nie ma go z nami, bo nawet nie wie o tej akcji - mruczy cicho Drake po kilku sekundach krępującej ciszy. - Wcześniej próbowaliśmy się jakoś z nim skontaktować, ale nic z tego. Najwyraźniej wyruszył na Czystki. Ech, Oddziały migały się od podjęcia decyzji co do wyruszenia w ten ostatni krąg piekielny, jakim jest siedziba Onych. Wiele z nich mówiło, że nie mają uprawnień, by zrobić cokolwiek bez zgody Dowódcy i nawet nie chcieli słuchać o planie tego tu - lekkim ruchem głowy wskazuje na Coyota. Auta przed nami powoli ruszają, korek zaczyna się rozładowywać. Brunet uśmiecha się nieznacznie, wrzucając bieg. - No wreszcie.
- Czekaj, czekaj. Skoro podjęliście się tego zadania wbrew Zgromadzeniu Oddziałów, to znaczy, że...
- Taa, wypierdzielili nas z Oddziałów - odzywa się nagle siedzący obok mnie.
- I uznali za zdrajców, kiedy Coy zaczął "pracować" w departamencie. - Drake wzdycha głęboko, skręcając w ciemną boczną uliczkę. - Idioci.
- Teraz nasze mordy widnieją pewnie na listach gończych w Dowództwie, tuż obok Onych...
Wciąż nie mogę pojąć, dlaczego poświęcili dla mnie to, co było dla nich najważniejsze. Wszystko dla jednego, marnego istnienia, którego nawet nie można w pełni nazwać człowiekiem.
- Nie pozwolę, żeby za moją głupotę cierpieli inni - mówię zdecydowanie. - Dajcie mi tylko spotkać się z Devonem. Obiecuję, odkręcę to i wszystko będzie jak daw...
Nie zdążyłam skończyć tej obietnicy. Huk rozbijanej przedniej szyby zagłusza wszystko.
Kolejny strzał. I kolejny.
A potem słyszę krzyk. Chyba mój własny.