czwartek, 7 maja 2015

Przydział

- Zakład, że potrafiłbym zrobić identycznego, jak ty wtedy - mruczy Coyote, rozsiadając się w dziwacznej, aczkolwiek najwidocznie wygodnej, pozycji na wielkim, purpurowym fotelu stojącym naprzeciwko mnie. - Tylko powiedz mi coś o nim.
Od incydentu z Castielem minęły niecałe dwa miesiące. Coy już parę tygodni po tym, jak się wybudził, twierdził, że wszystkie rany pogoiły mu się już jako tako i jest gotowy do powrotu do misji. Na szczęście Devon zdołał mu wmówić, że musi zostać jeszcze przez jakiś czas na obserwacji. Och, gdyby nie Dowódca, to Coyota wołami byś do szpitala nie zaciągnął. Uparty z niego typ, zawsze musi postawić na swoim. A może to po prostu cecha wspólna Kodów, sama nie wiem.
Przez oparcie fotela przewieszona jest marynarka Coyota, a sam ma na sobie z lekka już pogniecioną, białą koszulę z rozchamranym kołnierzykiem i podwiniętymi rękawami. Rzadko widuję fiołkowookiego w takich eleganckich ubraniach, bo z tego, co zdążyłam zauważyć przez te kilka miesięcy naszej znajomości, ceni wygodę ponad wszystko.
- No... Z tego, co pamiętam, był czarny... Miał długie uszy. Hm. I był mniej więcej wielkości dłoni, może trochę większy - urywam na chwilę, usiłując przypomnieć sobie jakieś szczegóły dotyczące słynnego Pana Królisia. - A tak, miał na szyi czerwoną wstążkę, taką jak zmaterializowany kod.
- Ciekawą rzecz sobie wybrałaś do stworzenia - mówi szatyn, z trudem powstrzymując śmiech. Prycham.
No tak, przecież niczego ci nie wytłumaczyłam, wybacz. Pamiętasz tamten dzień w szpitalu, kiedy to starałam się obudzić Królewnę? No tak, właśnie wtedy coś stworzyłam, niemal pozbawiając się życia. Kurde, gdyby ten pluszak był jakieś dwa centymetry większy, pewnie wąchałabym kwiatki od spodu. Wracając do sedna, tamten epizod był zapowiedzią spotkania Kodów. Krótko mówiąc - na jedną akcję nieświadomie posiadliśmy odmienną moc - on niszczył, ja tworzyłam. Nawet Devonowi ciężko wytłumaczyć tą anomalię.
- To było całkowicie spontaniczne. A poza tym nie wiedziałam, jakim cudem udało mi się coś wykreować. Przecież jestem Niszczycielem - urywam, biorąc do ręki książkę leżącą na stoliczku umiejscowionym obok fotela. - A wtedy to w sumie "prawie martwym Niszczycielem" - mówię cicho. Przejeżdżam dłonią po zniszczonej okładce, obserwując uważnie wszystkie jej niedoskonałości, po czym odkładam tomik na miejsce.
Nie wiem czemu, ale uwielbiam przebywać w tym miejscu, znanym powszechnie jako biblioteka Oddziałów. Dev gromadzi tu tyle wspaniałych książek - jedne są zupełnie nowe i wciąż pachną farbą drukarską, a inne wprost przeciwnie - to stare tomiszcza uratowane z wyprzedaży garażowych albo znalenione w antykwariatach. Każda z nich jest na swój sposób wyjątkowa, każda opowiada własną historię.
- Lepiej powiedz, co narobiłeś, kiedy miałeś dostęp do mojej mocy - uśmiecham się przekornie. Siadam podobnie jak Coyote, przewieszając przy okazji nogi przez podłokietnik. Kurde, takie ułożenie ciała jest faktycznie wygodne!
Twarz chłopaka rozpromienia nikły uśmiech.
- Dzień przed tym, jak wjechałaś mi na chatę rozpakowywałem swoje meble. No i w pewnym momencie wszystkie szklanki, kieliszki, kubki, talerze, literatki, karafki... - wymienia na palcach - całe szkło zaczęło pękać w ułamku sekundy. Nieźle się tym przeraziłem, no bo w końcu takie rzeczy nie dzieją się codziennie. A potem zadzwoniłem do ciotki pod pretekstem uszkodzenia zastawy w trakcie transportu, a ona oczywiście musiała mi przysłać dwa kolejne komplety szklanek. Nie wspomniałem słowem, że zdążyłem już dawno zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze rzeczy w pobliskim sklepie, no bo przecież ciotka to ciotka. I tak by to przysłała - młody mężczyzna przerywa na chwilę i jego wzrok krążący do tej pory po pomieszczeniu w końcu spoczywa na mnie. - A następnego dnia wpadłaś ty. Mało zawału nie dostałem, jak mi ten komplet upadł na ziemię, bo przez moment myślałem, że znowu się zaczyna. A wieczorem, jak byłaś u mnie na herbacie, tylko się modliłem, żeby te kubki nie rozprysnęły mi się w dłoniach.
- Bo niszczyć trzeba z wyczuciem - mruczę tonem doświadczonego specjalisty. - Trzeba opanować swoją wolę i myśli, bo inaczej kończy się tak, jak w twoim przypadku.
- A tworzyć trzeba z siłą i precyzją. Jak nie jest się wystarczająco silnym, to chwila i do piachu, jak prawie w twoim przypadku - odgryza się szatyn, jednak widzę po jego oczach, że wcale nie jest na mnie zły.
- O, no patrzcie go państwo, jaki wyszczekany się zrobił - burczę, udając wkurzoną. - A jeszcze niedawno się wstydził cokolwiek powiedzieć, o, jak parę miesięcy temu w gabinecie Devo...
- Spałaś! - mówi nagle, wskazując na mnie palcem.
- Wcale wtedy nie spałam! - ucinam, wciąż trzymając się swojej wersji. - A ty za to byłeś taki zalękniony, że nawet nie byłeś w stanie powiedzieć kim naprawdę jesteś.
Cholera, ta rozmowa z towarzyskiej pogawędki znowu zmienia się w kłótnię. No cóż, pewne rzeczy się nie zmieniają.
- Może i byłem przerażony - mruczy chłopak już spokojniejszym tonem. - A ty byś nie była, gdybyś wiedziała, że obok ciebie stoi ktoś, kto został stworzony tylko po to, by cię unicestwić?
Taa, to prawda. Gdyby Devcio nie wyciągnąłby mnie zawczasu ze Skarbca, pewnie byłabym teraz tylko zabawką Onych, polującą na Kod Tworzący. Głównie z tego powodu powołali mnie do życia. Zabawne, nie? No to już wiesz, dlaczego od początku, od pierwszego usłyszenia imienia fiołkowookiego go znienawidziłam (no, pomijając to, że zabrał mi J.). Było mi to po prostu wpojone, aczkolwiek Devonowi udało się to częściowo usunąć. Gdyby tego nie zrobił, pewnie rozszarpałabym Coyota już dawno temu, a potem wesoło nucąc, rozwiesiła jego wnętrzności jako girlandy na okolicznych drzewach.
Przez kilka minut panuje zupełna cisza. Coyote wydaje się się być zafascynowany oględzinami swoich świeżo wypastowanych butów, a ja beznamiętnie gapię się w zdobiony sufit biblioteki. Właśnie, nie powiedziałam ci nawet po kiego czorta tu siedzimy, nieudolnie próbując bawić się wzajemnie w miarę przyjazną rozmową.
Otóż tego wieczoru wyprawiany jest bankiet, zwany też Galą Przydziału, który ma miejsce mniej więcej co pół roku. Najpierw jest impreza, wszyscy tańczą i ucztują, oglądając przy okazji przydzielanie nowicjuszy do poszczególnych Oddziałów. Najwięcej zwykle trafia do Zielonego i Żółtego, co jest adekwatne do poziomu ich umiejętności. Rzadziej znajduje się ktoś, kto zostaje przypisany do któregoś z Oddziałów wyższych szczeblem. Tak naprawdę jedynie członkowie Czarnego tego dnia mogą mieć na wszystko wywalone, bo z góry wiadomo, że żaden świeżak nie dostanie się pod ich opiekę. Po tych całych baletach i akademiach nowicjusze rozchodzą się, a Dowódcy (Gala organizowana jest zwykle na większą skalę niż tylko jeden okręg - miasto, więc i Dowódców jest wielu) przyznają swoim Oddziałom i wewnętrznym grupom specjane zadania na najbliższy czas.
No więc... Siedzę sobie tutaj w bibliotece od początku bankietu, czekając tylko na Przydział, po otrzymaniu którego będę mogła wreszcie wrócić do cieplutkiego łóżka. Nienawidzę takich imprez. Mimo że jest dopiero 23:00, jestem już śpiąca. Brak nocnych misji sprawił, że znowu weszłam na dzienny tryb życia.
Coyote dołączył do mnie jakieś dwie godziny temu. Przytachał ze sobą po cichu z sali butelkę czerwonego wina, które zdążył już w połowie opróżnić. Na stoliku obok fiołkowookiego stoją teraz dwa kieliszki - jeden pusty, drugi do połowy pełny. Chciał mnie poczęstować swoją zdobyczą, jednak odmówiłam, na co on tylko mruknął "będzie więcej dla mnie". Właśnie widzę, jak sięga po butelkę, aby nalać sobie kolejnego.
- Ej, ej, ej. Wystarczy tego dobrego - burczę, wyrywając mu szkło z dłoni.
- Wolfciu... - wyje szatyn, wyciągając rękę po burgunda, jednak odstawiam go poza zasieg faceta.
- Masz mieć trzeźwy umysł, kiedy Dev będzie przydzielał ci misję. Nie mam zamiaru ci później wszystkiego tłumaczyć drugi raz. 
- Ale to tylko jednego, takiego malutkiego, o, tyci-tyci - pokazuje ręką, jak mikroskopijny będzie jego napitek. Wzdycham i wznoszę oczy ku niebu.
- Później możesz sobie to dopić, tylko nie marudź mi jutro, że przez głowę jeżdżą ci czołgi.
Odstawiam wino na miejsce koło Coyota, a ten jedynie tęsknie na nie spogląda. Siadam z powrotem w swoim fotelu. Chwilę później słyszę skrzypnięcie otwierających się drzwi.
- No, tu jesteście! Wszędzie was szukałem - mówi Dev, wchodząc do pomieszczenia. - Oj Wolfe, Wolfe. Znowu nie pojawiłaś się na ceremonii. Nie możesz jej ciągle opuszczać i...
- Dalej, załatwmy to szybko - ucinam, ledwie powstrzymując ziewanie. - Przydziel misję i spadamy. Chce mi się spać jak cholera, a kolega chciałby w spokoju dopić burgunda.
- Tylko nie szarżuj z tym za bardzo - tym razem Dowódca zwraca się do Coyota. - Nie będę tolerował wymówki, że przez bankiet nie dałeś rady się spakować. I ciebie też się to tyczy - mówi, wlepiając wzrok we mnie.
Normalnie w tym momencie zaczęłoby się obszerne kazanie, że przecież alkohol mnie nie ciągnie, a te wszystkie Oddziałowe imprezy mam w d... Znaczy... W głębokim poważaniu. Ale teraz potrafię z siebie wycisnąć jedynie parę słów.
- Spakować? Czy ty właśnie przydzieliłeś nam misje poza okręgiem? Przecież jeśli stąd wyjadę, J. zostanie bez ochrony i...
- Ciotka Coyota dobrze się nią dotąd zajmowała. Nie zaszkodzi, jeśli poopiekuje się nią trochę dłużej. I tak, dokładnie, jedziecie poza okręg - Dev kiwa głową. - Ale nie na "misje", tylko "misję". Jedną. Wspólną.
- Spoko loko, Wolfeee... Moja... Ciotka... Jest fajna - bełkocze fiołkowooki. W ręku trzyma niemal pustą butelkę.
- No chyba cię po... - wrzeszcząc, zrywam się z fotela, jednak zaraz się opamiętuję. W końcu Dev to mój przełożony. I prawie ojciec. Wyszarpuję wino z ręki Coyota. - Kurwa, no pogłupieli dzisiaj - burczę cicho, odwracając się w stronę jednego z regałów z książkami.
- Słyszałem.
- I bardzo dobrze! - odgryzam się. - Dziękujemy za informacje, chyba możesz już iść, prawda Dowódco? - warczę, nadal nie patrząc na Devona.
- Szczegóły dotyczące waszej roboty w tamtym rejonie dostaniecie mailem - mówi to takim pogodnym tonem, że jestem niemal pewna, że się uśmiecha. - A tymczasem dobranoc państwu.
Po chwili znika za drzwiami, a w bibliotece na powrót zapanowuje cisza.
Otwieram usta, chcąc powiedzieć coś Coyotowi, jednak zaraz je zamykam, widząc, że szatyn śpi w najlepsze. A niech sobie kima. Przynajmniej nie będę musiała pomagać mu trafić do mieszkania, co w jego obecnym stanie byłoby, delikatnie mówiąc, dosyć trudne.
Biorę łyk Coyotowego wina, które trzymałam nieświadomie aż do teraz. Cholera, niedobre. Jak on może to pić? Odstawiam butelkę na stolik, tuż obok stosiku książek i wzdycham cicho.
Nie umiem już inaczej reagować na słowa "jedna, wspólna misja". Zawsze, gdy Dev je wypowiada, oczyma wyobraźni widzę Mike'a. Ta. Tamto to też miała być "jedna, wspólna misja". A skończyło się, jak skończyło.
Teraz musimy tylko zdołać przetrwać razem ten czas misji, próbując się wzajemnie nie zagryźć... Boże, daj mi silne nerwy, bo najwidoczniej siekiera to w pewnych przypadkach zdecydowanie za mało.

piątek, 24 kwietnia 2015

Chłopiec za szybą

Odgłos szpitalnych maszyn podtrzymujących funkcje życiowe to jeden z nielicznych dźwięków, który mąci teraz tą głuchą ciszę. Siedzę przy metalowym łóżku, wpatrzona w leżącego na nim Coyota. Jego skóra jest przeraźliwie blada, oczy ma podkrążone. Klatka piersiowa unosi się delikatnie wraz z każdym płytkim oddechem. Ledwo go odratowali. Boję się choćby odezwać, jakbym w ten sposób mogła go zranić.
Chyba nigdy nie zapomnę chwili, w której w magazynie pojawił się Drake, a zaraz za nim Devon i chyba z pół Białego Oddziału. I chyba nigdy nie wyrzucę z pamięci tego wściekłego spojrzenia Deva, gdy tylko dostrzegł Huntinga z pistoletem w dłoni oraz mnie klęczącą przy Coyocie zbroczonym krwią.
Mimochodem puszczam dłoń chłopaka, gdy słyszę nagłe skrzypnięcie drzwi.
- Wolfe - w progu pojawia się Dowódca. Podchodzi do mnie i podaje plastikowy kubeczek z wodą. - Nie możesz tu cały czas siedzieć. Powinnaś dać się porządnie opatrzyć i...
- Darrel zrobił wystarczająco dużo, nie potrzebuję więcej - mruczę cicho, po czym biorę łyk krystalicznego płynu.
W tym momencie Devon jest zupełnie inny niż jeszcze kilka godzin temu. W złocistych oczach mężczyzny dostrzegam smutek. Martwi się.
- Proszę cię, chodź do domu. Powiem lekarzom, aby ktoś nas zawiadomił, od razu jak się wybudzi.
Spuszczam głowę, wlepiając wzrok w swoją zabandażowaną kostkę i podarte spodnie od munduru Onych. Ta, nie miałam czasu na takie bzdety jak przebieranie się.
- Devonie, ja... - urywam na moment, bo w gruncie rzeczy sama nie wiem, co chcę powiedzieć. - Muszę...
Mężczyzna kładzie mi rękę na ramieniu. Patrzymy sobie w oczy przez chwilę.
- Przyniosę ci później coś do jedzenia, dobra? - uśmiecha się delikatnie. - A teraz powinienem już iść. Mam do pogadania z tą popieprzoną Radą. Zawsze jak to cholerne Zgromadzenie Oddziałów zaczyna coś robić na własną rękę, od razu są z tego kłopoty. Będą się musieli gęsto tłumaczyć...
Na zrozumienie lekko kiwam głową, a sekundę później Dowódca znika za białymi drzwiami.
***
Ciemność. Ból. Strach. Samotność.
Rozdzierający krzyk rozlega się w pobliżu, niemal rozsadzając mi głowę.
Trupio blade dłonie zaciskają się wokół mnie. Są wszędzie. Jedna zatyka mi usta, inna zagłębia się we włosy. Kolejną, wyjątkowo szponiastą, czuję na plecach, jak rozdrapuje do krwi moje blizny. Któraś z nich ociera łzy z moich oczu, po czym wskazuje w mrok przede mną.
Patrz.
Nagle oślepia mnie blask, jakby ktoś zapalił reflektor na scenie. Światło odkrywa makabryczny sekret nocy. W inkubatorze, identycznym jak ten w Skarbcu Nauki, widzę Coyota. Nie wykonuje nawet najdrobniejszego ruchu. Z jego zgaszonych, szarych oczu zieje przeraźliwa pustka.
Widzisz?
W wodzie widocznie odznaczają się krwiste smugi. Z sekundy na sekundę ich barwa z rozmytej czerwieni zmienia się w intensywny szkarłat. Niezidentyfikowany krzyk przybiera na sile. Chcę się wyrwać, ale nie mogę, bo te piekielne ręce rozorują mi skórę swoimi pazurami przy każdym najdrobniejszym ruchu.
To twoja wina.
Przez moment wydaje mi się, że oczy chłopaka na powrót skrzą się fioletem, jednak gdy przypatruję się uważniej, dostrzegam tylko wywrócone białka, zapadnięte w czeluści oczodołów.
Jest martwy.
Zrywam się z miejsca, ignorując łzy, a także szpony, które zdążyły już pewnie wydrapać w moim ciele mapy ostatnich kręgów piekła. Dotykam zimnego szkła inkubatora. Moją głowę rozsadza potworne wycie. Wszystkie strącone w pośpiechu dłonie z prędkością światła dopadają do mnie. Ciągną z powrotem w swoją otchłań.
Ciemność. Ból. Strach. Samotność. Krew.
To już jest koniec.
***
Budzę się oparta o szpitalne łóżko Coyota, zlana potem. Na zewnątrz jest już zupełnie ciemno. Jakiś czas temu ktoś najwidoczniej zapalił niewielką lampę stojącą przy ścianie, która teraz rzuca przyjemne, rozproszone światło. Przecieram oczy i poprawiam włosy związane luźno na plecach, starając się zapomnieć o koszmarze. Nie, w sumie to nie "koszmarze", a "wizji". Cholera, znowu wróciły. Zdeptywały mnie, wyciągały z mojego umysłu wszystko, co najgorsze. Przez jakiś czas tak zatraciłam się w misjach i życiu Oddziału, że ustały, lecz teraz znowu pojawiły się znikąd, przynosząc strach i cierpienie.
Wzdycham ciężko i opieram łokcie na kolanach.
- Cholera. - szepczę cicho, zła na wszystko, co się stało. Gdybym tylko wtedy zdusiła w sobie dumę i posłuchała Coyota, Oni nie złapaliby mnie. A jeśli nie znalazłabym się w Departamencie, Coy nie musiałby ryzykować, infiltrując bazę wroga i narażając się tym samym na ściganie przez "wymiar sprawiedliwości", czyli szanownego pana Huntinga. Słowem - to, że ten szatyn leży tu teraz ledwie żywy, to wyłącznie moja zasługa. Nic, tylko pogratulować, Wolfe, kawał dobrej roboty. Przecież chciałaś się go pozbyć, nie? Przecież zabrał ci J.
Ale dziś już nic nie jest dla mnie takie proste, jak tamtego dnia. Wtedy przynajmniej wiedziałam, czego chcę.
Nagle dostrzegam, że chłopak rusza dłonią. Wydobywa z siebie ledwie słyszalne jęknięcie i otwiera oczy. Chwilę rozgląda się po pomieszczeniu, aż jego wzrok pada na mnie.
- Wol...fe... - jego głos, choć słaby, jest pogodny. Zupełnie, jakby Coyote wcale nie był tym gościem, którego Castiel nafaszerował ołowiem. - Gdzie ja... A tak... Pewnie szpital.
- Pójdę po lekarza - podnoszę się z krzesła, ale zatrzymuje mnie, łapiąc moją za mój nadgarstek.
- Nie... Nie trzeba. Ja... Muszę coś ci opowiedzieć.
Niepewnie spoglądam na drzwi, a potem na niego i chcąc, nie chcąc zajmuję miejsce na skraju łóżka, tak, aby lepiej mnie widział.
- Wiesz... Miałem sen. Naprawdę fascynujący sen...
- Zamieniam się w słuch - silę się na przyjazny uśmiech, chociaż tak naprawdę chce mi się płakać.
Przedtem... Przedtem miałam go ochotę ochrzanić i to z całego serca, za to, że wbiegł między mnie a Huntinga. Kiedy tak leżał nieprzytomny, układałam sobie zdanie po zdaniu, co mu powiem, jak się obudzi. Jaki to jest głupi i nieodpowiedzialny, i jak ja go strasznie chcę rozerwać na kawałeczki ze złości... Ale gdy tak teraz na niego patrzę... Na jego niewielkie blizny na twarzy, na jego czarne włosy kontrastujące z bandażem owiniętym wokół głowy, na jego bezbronne ciało, podłączone do tych wszystkich aparatur i kroplówek...
I w jego oczy. Jego bezdenne, fiołkowe oczy, przepełnione jednocześnie euforią i smutkiem. Ochronił mnie, a ja nie mogłam zrobić dla niego czegokolwiek. Przecież mógł zginąć, a ja byłam zdolna jedynie do bezradnego czuwania i płaczu.
"Jestem Kod Absolutny. Jestem do niczego" - chyba zacznę się tak przedstawiać.
- Kiedyś, dawno temu był sobie chłopiec... Bardzo mały i bardzo samotny chłopiec - zaczął Coyote, spoglądając na mnie spod wpół przymkniętych powiek. - Nie miał imienia, a wszystko, co znał, cały jego świat, ograniczało się do jednego pomieszczenia, w którym żył. Często patrzył przez wielkie okno, które było jedyną ciekawą rzeczą w jego pokoju. Patrzył i czekał. Czasem przychodziła. Marzył, by mówić do niej "mamo", jednak gdy tylko próbował, ona zawsze robiła tą zniesmaczoną minę. Ale czasem pozwalała mu się przytulić, zwłaszcza przed tym, jak zabierała go Tam. Nie lubił Tam chodzić. Zawsze wracał z nową blizną, a jeśli się wyrywał, to dochodziły do tego jeszcze siniaki - chłopak przerwał na chwilę, by wziąć głębszy oddech. - Mimo wszystko bardzo ją kochał. Kiedy to nie ona przynosiła mu jedzenie i leki, krzyczał i płakał całe dnie. Nie chciał nikogo innego. Nie chciał ludzi, którzy nazywali go "chłopcem za szybą". Po prostu nie chciał... Pewnego dnia coś się wydarzyło. Coś bardzo złego. Widział mężczyzn, którzy gdzieś ją ciągnęli. Widział jej krew na białej posadzce. Widział jej martwe oczy. Wtedy nie wytrzymał. Krzyczał tak, jak nigdy i nic nie mogło go powstrzymać. Jego wrzask rozbił szybę, zza której nie mógł się wydostać przez tyle lat. W pomieszczeniu zaczęły świecić czerwone światła. Znowu chcieli go Tam zabrać, jednak tym razem przeciwstawił się. Jej już nie było i nie miał powodu, by dłużej tam zostać. Przedtem... zawsze sobie mówił "kiedyś zabiorę mamę i odejdziemy stąd". Teraz, gdy jego zamierzenie miało się nigdy nie spełnić, postanowił wziąć los w swoje ręce. Uciekł. Przez wiele dni podróżował przez pustynne tereny, aż w końcu, będąc na granicy wytrzymałości, dotarł do malutkiego domku. Mieszkająca w nim kobieta była trochę podobna do "mamy", ale miała inne oczy. Jej były pełne miłości i wsparcia. Pozwalała nazywać się ciocią. Opiekowała się oswojonymi wilkami preriowymi. Kojotami - wypowiedziawszy to słowo, uśmiecha się. - Stąd wzięło się jego imię. Potem chłopiec trochę urósł i wstąpił do Oddziałów... A potem poznał ciebie...
Staję jak wryta i rozchylam usta ze zdziwienia.
- Ale... Jak to... Przecież... Miałeś mi opowiedzieć sen - szepczę drżącym głosem. Czyli to wszystko, co powiedział, jest prawdą? Kim on do cholery jest?
- Niczego takiego nie powiedziałem. Sen rzeczywiście był przedni, bo kto nie lubi śnić o krainie słodyczy... Ale chyba nie jest to aż tak ważne - twarz Coyota rozpromienia nikły uśmiech. - Wybacz, że nie zacząłem naszej znajomości tak, jak należy. Nadróbmy to, dobrze? - ignorując ból, ostrożnie unosi się do pozycji siedzącej. - Coyote, znany też jako Chłopiec za Szybą. Kod 62 - Kod Tworzący do usług - mówi, wyciągając do mnie dłoń.
- Przecież Kod 62 nie... - gryzę się w język, zła na swoje przyzwyczajenia.
- Nieźle się postarali ze swoją propagandą, co nie? Kod 0 ponoć też nie istnieje... - puszcza do mnie oko. - To co, zagramy razem w tą grę, czy będziesz tylko patrzyła jak się wydurniam?
- Chyba jasne, że podejmuję rękawicę! - burczę, przez moment udając obrażoną. - Wolfe, Dziewczynka z Siekierą. Kod 0 - Kod Niszczący. Miło mi poznać, milordzie - uśmiecham się szeroko, ściskając dłoń Coyota. Dwa skrajnie różne Kody Absolutne. Oni stworzyli mnie, by go zlikwidować, a tymczasem zmierzamy razem do wspólnego celu, jakim jest eksterminacja Onych. Twórca i Niszczyciel.
Niszczyciel i Twórca. Doprawdy, doskonała ironia losu.

niedziela, 19 kwietnia 2015

Łowca

- Stać! Przestańcie! - wrzeszczę, wypadając z samochodu, który dosłownie parę sekund temu zdążył wyhamować przed grupką na pozór zwyczajnie wyglądających ludzi. Ale tylko na pozór.
Młody mężczyzna stojący na przedzie lekko unosi dłoń, nakazując swoim pobratymcom opuszczenie broni. Czarny Oddział - elita "mojego świata". Kto ich tu do cholery przysłał?!
- Oficer Wolfe...? - pyta niepewnie zielonooki blondyn, przesuwając wzrok to na moją twarz, to na mój biały mundur z Departamentu, jakby wciąż niedowierzając, kogo ma przed sobą. - Przecież Rada mówiła, że nie ma szans, by Kod Absolutny... - szepcze, bardziej do siebie, niż do kogokolwiek z obecnych w tym miejscu. Mimo że jego głos jest spokojny, chłopak wciąż trzyma pistolet w pogotowiu. Ech, nie będzie lekko.
- No widzisz, Carl. Nie tak łatwo się mnie pozbyć - uśmiecham się, starając się rozładować napięcie.
Spoglądam, czy z Coyotem i Drakiem wysiadającymi z auta na pewno wszystko w porządku, po czym przestępuję z nogi na nogę. Z tłumu zaczynają dobiegać niespokojne szepty. A zaraz po nich stukot ciężkich wojskowych butów. Ktoś nadchodzi.
- Znaleźliście zdrajców?
O nie, ten głos. Znam ten ochrypły, niemiły głos aż za dobrze.
Castiel. Castiel Hunting. Innymi słowy - dupek, który zawsze właził mi w paradę. Odkąd dołączyłam do Oddziałów, nieustannie się ze sobą żarliśmy, póki Dowódca nie przydzielił mu paru misji poza granicami państwa. Może Dev miał nadzieję, że Hunting trochę wydorośleje, ale gdzie tam. Nic nie zmienił się od czasu, kiedy widziałam go po raz ostatni, jakiś rok temu.
Młody wicedowódca oddziału rzuca szybkie spojrzenie nowo przybyłemu.
- Czyścicielu, przecież ona...!
- Zdrajcy to zdrajcy. Nie obchodzi mnie, kim byli wcześniej. Należy ich wyeliminować zgodnie z poleceniami Rady.
Castiel posyła mi szyderczy uśmiech. Doskonale się bawi, sterując Carlem według swojej woli. Swoją drogą współczuję zielonookiemu - tyle lat pod tyrańską władzą Huntinga to scenariusz rodem z koszmarów. Nie dziwię się, że stał się taki zalękniony - ten facet po prostu zniszczył mu psychikę.
- A więc przejąłeś mój przydomek... - próbuję kupić trochę czasu Drake'owi i Coyotowi, których do tej pory Czarny Oddział traktował jak powietrze. Uratowali mi skórę, czas się odwdzięczyć. - Czyściciel - wypowiadam to słowo, jakbym słyszała je po raz pierwszy. - Ten, który zakończył najwięcej misji powodzeniem - milknę na chwilę. Nieme pytanie przez chwilę wisi w powietrzu. No dalej, uciekajcie do cholery!
- Czterdziestu.
- Rozumiem... - O tylu zabitych Onych mnie teraz wyprzedza. Prawdę mówiąc, ten tytuł mi wisi, ale myśl, że jestem w czymś lepsza od Castiela, jest naprawdę cudowna. Jak tylko wrócę do oddziału, z pewnością odbiorę mu tytuł. Chociaż nie mniej przyjemna jest umiejętność wkurzenia tego ponurego buca. - ...Hunciu.
- Nie mów tak do mnie. "Czyścicielu", rozumiesz? Ja tu jestem Czyścicielem, kurwa, zrozumiano? - nagle milknie, gdy widzi, jaką radość sprawia mi każda sekunda jego wściekłości. - Ewentualnie "kapitanie Hunting".
No co jest, dlaczego Coyote i Drake nadal nie wypierdzielają stąd w podskokach? Liczą na dalszą część tego przedstawienia, czy jak?
Castiel powoli ściąga przewieszony przez ramię karabin i ładuje go amunicją usłużnie podawaną mu zwłaszcza przez tych członków Czarnego Oddziału, którzy najbardziej chcą mu się przypodobać, a tym samym wybić ponad innych. Robota głupich, bo i tak nawet nie zapamięta ich imion. Mogłabym się założyć, że nie pamięta nawet mojego. Ale z drugiej strony, to kto go tam wie.
Promienie wschodzącego słońca odbijają się od śniegu, rażąc mnie w oczy, co sprawia, że ledwie dostrzegam twarz Huntinga. Teraz jest idealna pora. Jest zbyt zajęty swoją zabawką, nie zwraca na nas najmniejszej uwagi.
- Biegiem! - wrzeszczę, a dwóch młodych mężczyzn nie zwleka ani sekundy. Może to i głupie, ale wydaje mi się, jakbyśmy byli małym stadem uciekajacym przed kłusownikami. Łowy się zaczęły.
Ciężko oddychając, skręcam w kolejny zaułek. Ta część miasta to tak zwana Sfera. Istny labirynt. Nie mam już pojęcia, gdzie się dokładnie znajdujemy, a wszystkie inne myśli przytłacza ta jedna - "Biegnij. Biegnij do cholery!"
Chyba w końcu ich gubimy. No popatrz, niby Czarny Oddział, a kondycja do dupy.
- Poczekajcie! - krzyczy nagle Coyote. Gwałtownie przystaję. - Rozdzielimy się. Pobiegnę prosto, Wolfe, ty w lewo. Drake... No chodź mi pomóż! - mówi, usiłując przesunąć kontener z odpadkami. Przez chwilę patrzę na nich, nie rozumiejąc niczego. W końcu moim oczom ukazuje się zapomniane wejście do kanału ściekowego.
- No i wiadomo, kto będzie znowu odwalał najgorszą fuchę - mruczy Drake, niby obrażony.
- Wybacz stary, ale nie mamy innego wyjścia. Ja i Wolfe porobimy za przynęty, a ty... Po prostu jeśli uda ci się wydostać, sprowadź jakąkolwiek pomoc.
- Jakie znowu "jeśli ci się uda"?  Chyba mnie nie doceniasz - śmieje się błękitnooki, chwytając się zardzewiałej drabinki. - A teraz do roboty. I pamiętaj, stawiasz mi piwo.
- Pogadamy o tym, jak wyjdziemy cało ze Sfery - szepcze fiołkowooki, zatrzaskując wejście za brunetem. Niepokojący rytm wybijany przez biegnących zwiadowców zmusza nas do ponowienia ucieczki.
- Tylko mi tam nie zdechnij - mówię cicho, patrząc na Coyota. Nie odpowiada ani słowa, uśmiecha się tylko, jak gdyby wyczytał z moich oczu to, co chciałam powiedzieć naprawdę.
***
- Cholera, cholera, cholera, choooleeeraaa! - wyję, kiedy pięciu nieźle zbudowanych mężczyzn z Czarnego Oddziału ciągnie mnie z powrotem na miejsce, z którego przed chwilą próbowałam się wydostać, czyli prosto przed oblicze Castiela. Nagdarstki pieką od szarpania za nie, nogi, okryte jedynie poszarpanymi spodniami od munduru Onych, wleką się za mną. Gdzieś po drodze zgubiłam kurtkę, więc zostawszy w samej czarnej koszulce, drżę z zimna. Wciąż nie mogę uwierzyć, że udało im się mnie złapać. Niech to szlag, po prostu wyszłam z formy. No a w dodatku czuję się jak worek ziemniaków. Ech. Starość nie radość.
A zaczęło się od mojego "genialnego" pomysłu na przechytrzenie pogoni. Nie mam pojęcia, który z głosów w mojej głowie mi go podsunął, ale przysięgam, że go ukatrupię!
No więc tak. Znalazłam się w zachodniej części Sfery, skąd już blisko do bardziej zaludnionych części miasta, kiedy zaczęłam już odczuwać poważniejsze zmęczenie. Stwierdziłam, że muszę koniecznie choć na chwilę zgubić pościg, więc żeby to zrobić, wskoczę sobie przez okno do najbliższego hangaru. Okna zwykłych opuszczonych mieszkań były zbyt wysoko, by do nich doskoczyć bez łamania kodów, więc w mojej  sytuacji było to praktycznie niemożliwe. Szkoda tylko, że nie przewidziałam, że ten właśnie hangar posłuży niewielkiej jednostce oddziału za tymczasową bazę. Gdybyś tylko zobaczył ich miny, gdy wesoło wbryknęłam prosto na stolik, przy którym siedzieli. No co? Moja wina, że go postawili przy samiuśkim oknie? Porozrzucane papiery i karty do gry sfrunęły z blatu.
Tak, dokładnie te dwa słowa cisnęły mi się wtedy na usta.
Dalej, jak już się pewnie domyślasz, próbowałam im uciec. No, za daleko to mi się nie udało. Cóż, muszę powiedzieć, że spint, chociażby krótki, ze skręconą kostką to nie lada wyczyn. Chyba sobie to wpiszę do CV.
Nie pomogły groźby, że jestem prawą ręką Przywódcy i jak mnie zaraz nie postawią, to im zaraz coś zrobię. Chyba serio się wkurzyli o te dwie butelki z "napojem bogów", co im niechcący strąciłam ze stołu. Wlekli mnie, wlekli i dowlekli. Wprost do paszczy lwa. Wokół dostrzegam pełno drewnianych skrzynek i stalowych maszyn częsciowo poprzykrywanych plandekami. Czyli w tym przypadku paszczą jest opuszczony magazyn, w którym rezyduje mój nemezis.
Twarz Castiela rozpromienia złośliwy uśmiech. Mięśniaki puszczają mnie, konwersując przy okazji, skąd by tu wytrzasnąć kolejną flaszkę, nie opuszczając Sfery. Miszyn imposibyl, panowie!
- No? Zachciało się zrealizować kod piętnasty, co Wolfe? - O, więc jednak pamięta! A kiedyś wołał na mnie "te, małe wredne!". - Och, nie dość, że stałaś się renegatem, to wciąż sobie grabisz - mruczy, niby ze współczuciem, unosząc mój podbródek.
- Nie zdradziłam organizacji - mówię ozięble, starając się ignorować ból w nodze. - A poza tym po co miałabym to robić? Oddziały to mój jedyny dom i...
- Tak, tak jasne - przerywa mi Hunting. Oddala się kawałek i robi smutną minkę. - A ten mundur to miałaś na sobie przypadkiem.
- Oni mnie porwali, idioto.
- To niczego nie tłumaczy.
Wydaję z siebie dźwięk mieszczący się pomiędzy warknięciem a westchnięciem i unoszę oczy ku niebu. Weź tu z takim gadaj.
- Co? Skończyły ci się wymówki, mała? - odwraca się w moją stronę pod takim kątem, że dostrzegam na jego szyi długą, lekko zakrzywioną bliznę, umiejscowioną niewiele dalej od aorty. Tak, to moje dzieło. Kiedyś, dawno temu, kiedy nasze relacje nie były "piekielnie niedobre", ale tylko "złe", pokłóciliśmy się o coś. Nie doceniał mnie.
Po tym incydencie zmienił zdanie.
Przez chwilę panuje całkowita cisza. Zupełnie jakby facet zapomniał o mojej obecności. Spogląda w dal, szukając celu znanego wyłącznie sobie.
- Nie chcesz gadać, to nie - mruczy po paru minutach, znowu patrząc na mnie. - Ale... wiesz, myślałem, że to wszystko potoczy się inaczej.
Podchodzi do metalowego regału i bierze w dłoń krótki pistolet.
- Nie, żebym miał do ciebie coś wyjątkowo osobistego, czy coś... Nasze małe spory nie mają tu nic do rzeczy. Radzie chodzi tylko o utrzymanie harmonii w oddziałach. Sama dobrze wiesz, że niesubordynacja musi zostać ukarana - urywa na chwilę i bierze głęboki wdech. - Nie będę owijał w bawełnę. Mam cię po prostu zabić. Tu i teraz.
Słyszę jak ładuje broń, jednak mimo tego wszystkiego moje serce jest aż za spokojne. Cholera jasna. Gdybym tylko mogła uciec... Serio? Taki beznadziejny koniec życia? Było tyle innych świetnych momentów na śmierć - w glorii i chwale. Gdyby moje życie było książką, pewnie umierałabym co drugi rozdział. No a gdybym tak zginęła z rąk Onych, mówiono by "Pamiętam ją. Ta, która oddała życie dla słusznej sprawy". Teraz mogę liczyć tylko na komentarze typu "Pieprzona zdrajczyni, dobrze, że zdechła". Ale w sumie, to co mnie to obchodzi, przecież i tak będę martwa.
- Naprawdę nic już nie powiesz? Jesteś pewna? Z chęcią wysłucham jakiejś podniosłej mowy na koniec - uśmiecha się antypatycznie, przez co z jego twarzy spada maska sprawiedliwego i współczującego Oddziałowca. Odwracam od niego wzrok. - Jak chcesz.
Mierzy do mnie. Przekrzywia lekko głowę, jak gdyby nie wierząc, że nawet nie próbuję się bronić. Zabawne. Właśnie zdałam sobie sprawę, że muszę wyglądać zupełnie jak Mike, tamtego dnia w hangarze. Unieruchomiona, uważana za zdrajcę (chociaż w jego przypadku oskarżenia nie były bezpodstawne).
Nagle widzę światło, oślepiająco białe światło. To już? Umarłam? No nie, tylko mi nie mów, że piekło wygląda jak laboratorium Onych...
Wtem wśród tej rażącej bieli przenika cień. Wyciągam ku niemu rękę, jednak on zaraz znika, pozostawiając mnie samą.
I niespodziewanie, wbrew moim oczekiwaniom, światło gaśnie na moment i rozbłyskując jak błyskawica, rozrywa barierę utworzoną wokół mnie. Nienaturalnie białe odłamki upadają na podłogę magazynu z łoskotem tłuczonego szkła. Ten odgłos przypomniał mi nagle o wieczorze, w którym wparowałam do byłego mieszkania J.
"Ło matko, ale się wystraszyłem"
"Cholera, nowe szklanki"
"Ciotka by mnie zabiła..."
- Coyote! - wrzeszczę, gdy ciepła czerwona ciecz ochlapuje mój policzek. Szatyn upada w ułamku sekundy. Krew szumi mi w uszach, nawet nie słyszałam strzału. - Coyote... Coyote... - Nie potrafiąc wydobyć z siebie żadnego innego słowa, przyczołguję się do ciała leżącego w szkarłatnej kałuży. - To nie tak miało być... To nie... - dotykam jego klatki piersiowej, nie zważając na to, że brudzę ręce krwią. - To nie...
Słowa ugrzęzły mi w gardle.
Zostały wypowiedziane moim nieludzkim krzykiem.

czwartek, 12 lutego 2015

Ciemność jest kluczem

Gęsto sypiący z nocnego nieba śnieg szybko osiada na mokrych włosach, a mroźny wicher sprawia, że po plecach raz po raz przechodzą dreszcze. Z kilku niewielkich ran, które powstały na moich rękach po stłuczeniu inkubatora przez Coyota, leci krew. Mimo wszystko zdaję się nie odczuwać żadnego z tych bodźców, zupełnie jakbym nadal była zamknięta w Skarbcu Nauki. Wsłuchana jedynie w nierówny oddech biegnącego Oddziałowca, który niesie mnie na plecach, staram się nie liczyć. Próbuję to w sobie zdławić, ale jest silniejsze ode mnie. Dziewiętnasty albo osiemnasty października, nie pamiętam dokładnie. Wtedy to Oni zorganizowali tę akcję, a ja głupio dałam się złapać. Jak długo pozostawałam w departamencie? Ile dni... a może i tygodni straciłam?
- Coyote - mówię nagle, nieco zaskoczona siłą swojego głosu. Widocznie antidotum na "nadludzki narkotyk" zdążyło już zadziałać. - Jaki... mamy miesiąc?
Na krótką chwilę łapię jego spojrzenie. Z oczu ukrytych za okularami, za którymi wydają się niecodziennie szare, nie mogę wyczytać choćby słowa.
- Wolfe. Nie wracajmy do tego - odpowiada chrapliwie. Ten bieg coraz bardziej go męczy. Na czoło zstępują kropelki potu, tętnica szyjna staje się bardziej widoczna, a oddech świszczący. Jeszcze chwila i mi tu zdechnie.
- Puść. Mogę biec sama.
Coyote puszcza te słowa mimo uszu.
- Ej, jak nie posłuchasz, to zaraz ja będę musiała cię ratować! Słyszysz? Będę łamać kody! Devon by się wściekł - zdaję sprawę, że muszę brzmieć co najmniej jak dziecko grożące terroryście. Znowu odpowiada mi cisza. - Dobra, doigrałeś się, chłopie.
Chcę sięgnąć myślą w stronę dobrze znanej mi ciemności, tak cudownie różnej od ostrych świateł laboratorium, jednak napotykam wewnętrzny opór. Nie mogę dostrzec kodów. O łamaniu nie wspominając.
- C-coyote...? - szepczę, jakby oczekując od niego jasnej odpowiedzi o tym, co stało się wewnątrz mnie. - Co się ze mną dzieje? Kody... one... wszystkie... ja... Ja ich nie widzę.
Głos zaczyna mi drżeć, jakbym miała się zaraz rozpłakać, chociaż jestem pewna, że to nie nastąpi.
Fiołkowooki nagle zatrzymuje się, po czym ostrożnie stawia mnie na pokrytym śniegiem chodniku.
- Spokojnie, wszystko będzie dobrze. To minie - szepcze, schylając się i opierając dłonie o kolana. - Tu już jest bezpiecznie... Zaraz przyjadą nasi.
Przez chwilę panuje cisza mącona tylko wyciem wiatru. Uliczka jest niemal całkowicie opustoszała. Barwy temu ponuremu skrawkowi miasta nadają jedynie dwie pstrokato ubrane kobiety, przechodzące w pobliżu, które, jak mniemam, uprawiają "najstarszy zawód świata". Znajdują się kilka metrów stąd. Jeśli się postaram, jestem w stanie usłyszeć, co do siebie szepczą. One jednak nie mogą nas zobaczyć - dwójki kadetów Czarnego Oddziału, dla których mrok stanowi najbezpieczniejsze schronienie. Ciemność jest kluczem, a zmrok przewodnikiem.
Chwilę później rozchichotane damulki znikają nam z oczu, a uliczka na powrót staje się szara.
- Coyote. Dlaczego...? - zaczynam.
- Co znowu "dlaczego"? - burczy szatyn z lekka nieuprzejmie, jak zwykle, ściągając z nosa okulary.
- Czemu wdarłeś się do departamentu, narażałeś życie...? I to wszystko, żeby mnie ratować - spoglądam na niego. W jego oczach dostrzegam coś, czego nie spodziewałam się zauważyć. Troskę. - Czy ty, kurde, matce z wózka na asfalt wyleciałeś jak byłeś mały?! Po cholerę się sam pchałeś między Onych?! A co by było, jakby cię odkryli? Myślałeś o tym kiedyś? Oczywiście, że nie! Bo jesteś egoistycznym dupkiem i nie obchodzi cię, co czują inni! Miałabym cię na sumieniu, rozumiesz? - przerywam na chwilę. Chyba już mi lepiej. Spuszczam oczy, nie mogąc już wytrzymać jego spojrzenia. - Bo ja... Ja chciałam powiedzieć...
Tylko, że już nie mam co powiedzieć. W ciągu tych kilku sekund wykrzyczałam mu wszystko w twarz.
On tylko uśmiecha się szeroko, jakby wiedział, że właśnie te najprostsze słowa najtrudniej przechodzą mi przez gardło, po czym mówi:
- Nie ma za co, Wolfe. Nie ma za co.
***
Zaciemnione szyby, przez które nikt z zewnątrz nie zobaczy wnętrza auta. Zapach skórzanych foteli, tak różny od cuchnącego środkami dezynfekującymi departamentu. Ciepła bluza otulająca przemarznięte ciało. Może dla ciebie to drobiazgi, ale sprawiają, że czuję się odrobinę bezpieczniejsza.
- Do jasnej cholery, ile można stać w korku? - Drake ponownie naciska klakson, dołączając się do tego amuzycznego chóru ulicznego. Palce bębniące o kierownicę uzewnętrzniają zdenerwowanie wysokiego, błękitnookiego bruneta.
Coyote nie reaguje. Siedzi obok mnie na tyle samochodu, wgapiony w sufit i tylko raz po raz wzdycha głęboko, jak gdyby myśląc "O Boże, to wreszcie się skończyło". Chwilę temu zrzucił z siebie górę białego uniformu, zostając tylko w prostej, czarnej koszulce na krótki rękaw, która nieźle eksponuje jego mięśnie. Nie, ja się wcale nie zachwycam!
Pragniemy jak najszybciej dostać się do dowództwa, jednak w tych warunkach to praktycznie niemożliwe. Chciałabym zobaczyć się z Devonem... Mimo że jest moim przełożonym, czasem traktuje mnie jak własne dziecko... A ja czasami czuję, jakby był moim prawdziwym ojcem. Cholera, znowu narobiłam mu zmartwień.
Przy okazji zaczynam zastanawiać się, czy Dowódca już wrócił, ale nie znając dokładnych danych na temat długości swojego pobytu w departamencie, trudno mi to określić. W zasadzie jedynym punktem odniesienia może być dzień, w którym mnie schwytano.
- Dlaczego Devon... - zaczynam, ale czuję, że wcale nie muszę kończyć zdania.
- Nie ma go z nami, bo nawet nie wie o tej akcji - mruczy cicho Drake po kilku sekundach krępującej ciszy. - Wcześniej próbowaliśmy się jakoś z nim skontaktować, ale nic z tego. Najwyraźniej wyruszył na Czystki. Ech, Oddziały migały się od podjęcia decyzji co do wyruszenia w ten ostatni krąg piekielny, jakim jest siedziba Onych. Wiele z nich mówiło, że nie mają uprawnień, by zrobić cokolwiek bez zgody Dowódcy i nawet nie chcieli słuchać o planie tego tu - lekkim ruchem głowy wskazuje na Coyota. Auta przed nami powoli ruszają, korek zaczyna się rozładowywać. Brunet uśmiecha się nieznacznie, wrzucając bieg. - No wreszcie.
- Czekaj, czekaj. Skoro podjęliście się tego zadania wbrew Zgromadzeniu Oddziałów, to znaczy, że...
- Taa, wypierdzielili nas z Oddziałów - odzywa się nagle siedzący obok mnie.
- I uznali za zdrajców, kiedy Coy zaczął "pracować" w departamencie. - Drake wzdycha głęboko, skręcając w ciemną boczną uliczkę. - Idioci.
- Teraz nasze mordy widnieją pewnie na listach gończych w Dowództwie, tuż obok Onych...
Wciąż nie mogę pojąć, dlaczego poświęcili dla mnie to, co było dla nich najważniejsze. Wszystko dla jednego, marnego istnienia, którego nawet nie można w pełni nazwać człowiekiem.
- Nie pozwolę, żeby za moją głupotę cierpieli inni - mówię zdecydowanie. - Dajcie mi tylko spotkać się z Devonem. Obiecuję, odkręcę to i wszystko będzie jak daw...
Nie zdążyłam skończyć tej obietnicy. Huk rozbijanej przedniej szyby zagłusza wszystko.
Kolejny strzał. I kolejny.
A potem słyszę krzyk. Chyba mój własny.