poniedziałek, 29 grudnia 2014

W tym świetle

Przyspieszam gwałtownie, skręcając w zaułek między dwoma obdrapanymi, wysokimi budynkami. Jesienny wiatr uderza we mnie swoim przenikliwym zimnem, rozchylając poły Devonowego płaszcza, który zdążyłam zwinąć z domu Dowódcy tak, że nawet kamerdyner nie zauważył. Szybkim ruchem przeładowuję pistolet. Cel jest już martwy, ale nadal muszę uważać. Zwłaszcza teraz. Zwłaszcza w tej okolicy.
Spoglądam w górę, opierając się plecami o mur pokryty różnokolorowym graffiti. Tak długo, jak będę siedziała cicho, nikt nie powinien mnie zobaczyć. Złamałam kod. Znowu. Masz rację, wkrótce mogę zacząć tego żałować. Narzuciłam cząsteczkom powietrza wokół mnie, by nie przepuszczały do ludzkich oczu nawet powidoku mojej postaci. Wcześniej, kiedy jeszcze nie znałam tego sposobu (czyli "aż" jakiś miesiąc temu), pokrywałam się cała fragmentami przestrzeni podporządkowanej mojej woli jak zbroją, co z kolei pochłaniało hektolitry energii w ciągu paru sekund. Wystarczyłoby na pięć minut, a potem do piachu.
Kucam i obejmuję kolana rękoma. Trwam przez chwilę w ciszy, mąconej jedynie żałosnym wyciem jakiegoś bezpańskiego psa, jakich dużo jest w tej dzielnicy. Z tego dziwnego letargu wyrywa mnie nagle stukot ciężkich, wojskowych butów. Mężczyźni. Co najmniej dwóch. Idą w moją stronę.
- Jesteś pewny, że to ona, Warren? - pyta nagle jeden z nich, ponurym głosem.
- Dwójka dał nam na nią namiary. Skoro tak, to musi być ten "potwór".
Podchodzą bliżej, teraz już mogę ich wyraźnie dostrzec. Pierwszy jest szatynem o stosunkowo drobnej budowie, drugi zaś jego istnym przeciwieństwem. Obaj mają na sobie podobne ubrania - ciemne spodnie i czarne, skórzane kurtki. Nagle za jednym mężczyzn dostrzegam niską dziewczynę. Złociste włosy są brudne i posklejane. Oczy ma zapuchnięte od płaczu. Nadgarstki spętane są sznurem, którego koniec znajduje się w dłoni dobrze umięśnionego faceta.
- Pospiesz się, Adrien. Strasznie się grzebiesz. Rób, co musisz i spadajmy.
- Nie, proszę... Nie... - szepcze dziewczyna. - Ja nie wiem, o co chodzi... Nie jestem żadnym...
Jej cichutką wypowiedź przerywa solidny raz wymierzony przez Warren. Dziewczę natychmiast upada, a z jej nosa zaczyna płynąć krew. Płacz blondynki nasila się, jednak zdaje się, że na facetach nie wywiera to żadnego wrażenia.
- Adrien - szatyn łapie nastolatkę za poszarpaną koszulę i podnosi ją z ziemi. - Kazali zlikwidować Kod Absolutny, więc zrób to.
Co? Chwila, zaraz. Czy oni biorą ją za mnie?!
- Dziś się nie zabawimy, kwiatuszku - mruczy posępnie Adrien, wyciągając gnata z wewnętrznej kieszeni kurtki. - Dobranoc, dziecinko - mówi, przykładając lufę do skroni rozpłakanej dziewczyny.
Zamykam oczy. A potem słyszę huk.
Kiedy ostrożnie uchylam powieki, widzę tylko zszokowane twarze dwóch Onych. Cholera, nie dość, że się ujawniłam, to jeszcze trzymam za nadgarstek wyższego faceta, kierując jego pistolet ku niebu, nie pozwalając mu skrzywdzić nastolatki. Dziewczyna, która siedzi teraz w bezpiecznej odległości, spogląda na mnie i niespodziewanie przestaje płakać. Przez ułamek sekundy na jej twarzy gości delikatny uśmiech. A potem wszystko pęka jak szklane naczynie.
- To ona! To Kod! Brać ją! - wrzeszczy blondynka, podnosząc się z klęczek. Obnaża zęby w psychopatycznym uśmiechu, kiedy dostrzega moje osłupienie. Powietrze nade mną rozdziera przeszywający, piskliwy dźwięk. Sygnał wzywający do gotowości.
Najszybciej jak potrafię dobywam mojego pistoletu i ładuję kilka kul w pierwszego lepszego Onego. Mimo moich starań ciągle zalewa mnie fala ludzi ubranych w szare i czarne stroje. Któryś z nich ładuje karabin, inny przeładowuje automat.
- Nie, do cholery! Żywcem, idioci! Żywcem! - wrzeszczy ktoś, możliwe, że Warren.
Strzelam do tych, którzy są najbliżej, jednak na wiele się to nie zdaje. Może i zabiłam kilkunastu, ale cóż to znaczy w obliczu setek? Zaraz zabraknie mi amunicji, a nie mam ze sobą żadnej innej broni. Mają mnie podaną jak na tacy.
Posyłam celnie ostatnią kulę, bezradnie próbując znaleźć jakiś sposób na ucieczkę. Wtem czuję jak coś uderza w moją lewą nogę, a potem jeszcze w ramię i udo. Zaraz potem padam bezwładnie na ziemię. Nie udaje mi się już wyrwać z ciała tych cholernych paraliżujących strzałek.
- Choleaaa - wyję. Matko, już nawet nie jestem w stanie mówić. Bełkoczę jak jakiś nawalony menel. Nie potrafię chociażby podnieść ręki, by obronić się przed wszechobecnymi Onymi. Szorski sznur ociera moje ręce, knebel zatyka mi usta. Czyli, jak się okazuje, załapanie Kodu to dziecinna igraszka. Gdzie jest w takich chwilach Dowódca, ja pytam...?! Obraz rozmazuje mi się przed oczami, powoli osuwam się w ciemność. Głosy dochodzą z daleka. Wszystko jest takie ciężkie...
- Do departamentu, migiem! Jak się ta potwora znowu przebudzi to nie będzie tak łatwo! - ledwie słyszę kobiecy krzyk. To chyba ona... ta, którą próbowałam uratować. Bohaterstwa... mi się... kurna... zachciało. Jestem... Kod Absolutny. Jestem... do niczego.
***
Jasno. Mimo że zakrywam ręką oczy, światło nadal mnie oślepia. Gdzie jestem? Chyba w tym ich całym departamencie. Nie tego się spodziewałam. Gdzie są kajdany? Pogrążona w mroku sala tortur? Może chociaż laboratorium? Nie? Znowu pudło?
Od kiedy to Oni traktują kogokolwiek humanitarnie?
Leżę na czymś zaskakująco miękkim, a w powietrzu wyczuwam wyraźnie zapach środków dezynfekujących. Jak w szpitalu.
Powoli otwieram oczy, podnosząc się do pozycji siedzącej. Cholera, zabrali wszystko, co miałam przy sobie, łącznie z moją ukochaną bluzą i płaszczem Devona. Mam na sobie jasnoszary, o wiele za duży mundur, identyczny, jakie noszą najniżsi stopniem kadeci tej organizacji. Wszystkie ściany są białe, prócz jednej, którą stanowi sporych rozmiarów szyba. Podnoszę się z posłania i podchodzę do niej. Pierwszy raz taką widzę - jej struktura wewnętrzna utrudnia znalezienie kodu. Nieźle się przygotowali.
- Witaj - słyszę nagle za sobą. Odwróciwszy się, dostrzegam wysokiego, szczupłego szatyna, którego widziałam już wcześniej. Jak ten Warren, czy jak mu tam było, tu do cholery wszedł?! Pomieszczenie nie ma żadnych drzwi, a jedyny kontakt ze światem umożliwia okno, obok którego stoję. Mimowolnie przyjmuję pozycję obronną i zaciskam dłonie w pięści.
- Hej, spokojnie Zero. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić. Chcę tylko pogadać.
Odpowiada mu milczenie.
- Jak chcesz. Robimy to tylko dla twojego dobra. Porozmawiaj ze mną, a zobaczę, co da się zrobić, by wnieść o twoje ułaskawienie. Widzisz? Mimo że... hmm... zdarzyło ci się pozbawić życia wielu naszych ludzi, proponuję ci ugodę, więc może z łaski swojej...
- Nie mów mi, co mam robić - warczę beznamiętnie. Facet zbliża się do mnie o kilka kroków, jednak wciąż utrzymuje bezpieczną odległość.
- Na twoim miejscu byłbym grzeczniejszy, Kodzie Absolutny. Chyba nie chcesz, by przyszedł ten zły policjant, co? Wtedy nie będzie już tak miło. To jak?
- Spierdalaj na bambus, Warren.
Mężczyzna uśmiecha się półgębkiem i siada na skraju niskiego, okrągłego łóżka, na którym się obudziłam.
- No ładnie, znasz nawet moje imię. W takim razie może najwyższy czas się przedstawić, co Zero?
Chcą poznać mój wewnętrzny kod. Ha, niedoczekanie.
Zupełna cisza utrzymuje się w pomieszczeniu przez kilka minut. Lekko mrużę powieki i sięgam umysłem w stronę Onego. Warren przygląda mi się przez chwilę.
- Nawet nie próbuj planować ucieczki - opiera łokcie na kolanach. - To nie ma sensu.
- Dlaczego tak mówisz? - próbuję kupić sobie trochę czasu.
- Sam byłem... a w zasadzie to nadal poniekąd jestem tu więźniem. I wiem, że nie ma opcji samodzielnego opuszczenia tego miejsca... oprócz śmierci.
Serio? Próbuje wzbudzić we mnie litość? No proszę, to zbyt żałosne.
- Widzisz tą bransoletę? - pyta Ony, unosząc swój nadgarstek, na którym dostrzegam szeroką, srebrną błystkotkę z jasnoszarym oczkiem. - Masz identyczną.
Wstyd przyznać, ale dopiero teraz ją zauważam. Och, nie dziw się, środki otumaniające jeszcze nie przestały działać do końca.
- Wiesz, do czego służy?
Nie zaszczycam go odpowiedzią. Szatyn wstaje z miejsca i podchodzi do mnie.
- Och, mogłabyś wykazać chociaż krztę inicjatywy, Absolutna. Takie monologi strasznie mnie nużą - mruczy Warren, przeczesując włosy dłonią. - No dalej, nie bądź taka nieśmia...
Przerywa. Wytrzeszcza oczy i upada na kolana, próbując złapać oddech. Ręką chwyta się za klatkę piersiową, jakby w ten sposób mógł coś zdziałać. Wygląda teraz jak ryba wyciągnięta z wody. No tak, przecież rozerwałam mu zastawkę. W końcu, po dwóch sekundach z ust Onego tryska fontanna krwi, brudząc posadzkę i czubki moich butów.
Znalazłam. Złamałam. Wygrałam.
- Teraz jesteś wolny, prawda? - mówię oschle.
- Ty... cho...le...
Nie kończy. Jego splamione posoką zwłoki lądują na podłodze, w kałuży krwi tuż przed moimi stopami. Krzywiąc się, omijam truchło, nawet nie spoglądając w gasnące oczy. Podchodzę do przeszklonej ściany i opieram na niej dłonie, wpatrując się w inne części departamentu, które są stąd widoczne. Nigdzie ani śladu po jakichkolwiek drzwiach czy chociażby oknach. Nie mam jak uciec. Jestem w pułapce, nie wiedząc nawet od jakiego czasu. Ile dni minęło? Ilu naszych zdążyło zginąć?
Wzdycham głośno. Gdyby tylko udało mi się stąd wyrwać... Wszystko przez to, że za wszelką cenę chciałam postawić się Coyotowi. Może i mam za swoje.
- Ciało w sektorze dwunastym. Obiekt poza kontrolą. Porucznik wyraża zgodę na wkroczenie do Sektora Bestii.
No to już wiedzą, jak się zabawiłam. Dwóch uzbrojonych mężczyzn pojawia się nagle w pomieszczeniu, tak samo jak Warren, nie wiadomo skąd. Ledwo uchylam się przed strzałką paraliżującą, którą jeden z nich wypuścił w moim kierunku. Chyba nie zdążył pożałować, bo w tej samej sekundzie skręciłam mu kark kodem. Odbiwszy się od trupa, skaczę na kolejnego faceta i wymierzam mu porządnego kopa w brzuch. Silny skurczybyk, nie ugina się za pierwszym złamaniem. Ale za drugim już tak. Rozbebeszone zwłoki z hukiem zwalają się na łóżko, barwiąc szkarłatem białe obicie.
- I co? Już koniec? - mówię do siebie, bo poza mną w sektorze nie ma żywej duszy.
- Tak. Dla ciebie to już koniec, Bestio - słyszę kobiecy głos. To ta blondynka. Ta sama, która jeszcze tak niedawno płakała jak małe dziecko, błagając Adriena o litość. Czyżby "zły policjant"? - Wrócisz tam, gdzie twoje miejsce - mruczy cicho, przewiercając mnie spojrzeniem. - Dopilnuję tego. Ja, Półkod Ness.
- Co do...?!
Kryształ w mojej bransolecie żarzy się wściekleczerwonym światłem. Metal coraz ciaśniej zaciska się na moim nadgarstku, wystająca ostra krawędź przebija mi skórę. Dziewczyna śmieje się złośliwie. Nie wiem, co dzieje się dalej. Wyję z bólu, próbując zerwać z lewej ręki to cholerstwo, lecz moje starania spełzają na niczym. Czuję tylko, jak wpompowuje mi jakąś breistą maź prosto do żył, a potem tracę przytomność.
***
Ktoś mnie gdzieś ciągnie. Moje nogi bezwładnie wloką się po białej posadzce. Staram się ignorować ból, który zdaje się wypalać moje wnętrze. Co było w tej bransolecie? Chyba coś po cholerze silnego. Słyszę, jak otwierają się przede mną rozsuwane drzwi. A potem doznaję jeszcze bliższego spotkania z podłogą.
- Hej, ostrożnie. Jeszcze się przyda.
Głos jakby znajomy... Lecz teraz wszystko takie się wydaje. Czym Oni mnie nafaszerowali...? Wolę nie wiedzieć.
Ktoś obejmuje mnie w pasie i podnosi. Może to głupie, ale przez ułamek sekundy czuję się bezpieczna. Wiem jednak, że to tylko kolejne złudzenie stworzone przez mój umysł.
Gdybym tego nie rozróżniała, musiałbyś mnie odwiedziać w specjalnym zakładzie... I nie mam tu na myśli departamentu Onych. No, w każdym razie sam rozumiesz.
- Dzięki, Ness. Możesz odejść. Damy sobie radę sami - mówi facet, który mnie podtrzymuje. Ciekawe, czy to dostrzega... Bezradność, którą zapewne mam wypisaną na twarzy. Nie mogę nic zrobić, choćbym chciała. Kody ulatują sprzed mych oczu, zanim zdążę je choćby musnąć. Niech mnie dobiją, kończmy ten cyrk.
- Inkubator gotowy.
Mężczyzna sadza mnie na okrągłym, niskim podeście. Blask wszechobecnych świetlówek nie pozwala mi dostrzec jego twarzy. Desperacko chwytam szeroki rękaw odzienia naukowca. Ony wydaje się być nieco zaskoczony moim zachowaniem, jednak nie daje tego po sobie poznać.
- N-nie... zostawiajcie mnie samej... W tym świetle...
Głos zaczyna mi się załamywać. Co ja chcę osiągnąć? Gdzie moja godność...? Czym ja się stałam...?
Ale nie ma odpowiedzi. Jest tylko cisza. I białe światło.
Facet delikatnie odtrąca moją rękę i odchodzi kilka kroków.
- Zamykajcie.
Wokół mnie pojawia się szklana ściana. Jestem zamknięta w tej tubie bez wyjścia.
- Następuje procedura napełniania. Uprasza się o zachowanie przepisów bezpieczeństwa.
Czuję nieprzyjemną wilgoć w butach. Zrywam się gwałtownie na równe nogi. Dziwna gęsta ciecz, przypominająca wodę, sięga coraz wyżej. Głos dochodzący z głośnika tylko potęguje moje zdenerwowanie.
- Procedura ukończona w pięćdziesięciu procentach.
- Zatrzymajcie to! - krzyczę rozpaczliwie, tłukąc pięścią w szybę, jednak żaden naukowiec w całym laboratorium nie wydaje się być tym zainteresowany.
Szaleńczo próbuję zaczerpnąć choć odrobinę powietrza, jednak jest już za późno. Pochłonęło mnie całą.
Ciecz w kilka sekund znajduje się w moim ciele, obezwładniając je. Nie mogę już panować nad swoim organizmem. Odnoszę wrażenie, że woda, w której mnie zanurzono, płynie w moich żyłach zamiast krwi. Moje ręce... Moje nogi... Nic nie czuję. Mogliby je nawet odrąbać siekierą, a i tak bym nie zauważyła. Panuję już tylko nad swoim umysłem... Powieki same się zamykają.
Nie wiem, jak długo trwam w tym letargu. Jednocześnie mogło minąć kilka minut, jak i kilka dni. Wybudził mnie z niego dźwięk kroków. Ich rytm jest taki miarowy i spokojny...
Skupiam się najbardziej jak tylko mogę, dzięki czemu udaje mi się otworzyć oczy. Mężczyzna. Wysoki, może z metr osiemdziesiąt. Ubrany w garnitur, broni brak.
- Znowu się spotykamy, Bestyjko. Ile to już lat... Cztery? Pięć? Coś koło tego... - facet uśmiecha się półgębkiem. - No tak... Pewnie mnie nie pamiętasz, co? Vince Storm. Pomysłodawca i sponsor projektu Kodów. Jestem po części twoim twórcą... - przerywa na chwilę, po czym kładzie dłoń na dzielącym nas szkle. - Teraz sobie przypominasz? To miejsce jest dokładnie takie samo, jak tamten Skarbiec Nauki...
No wiedziałam, że skądś kojarzę. Znaczy ten cały departament, bo gościa ni w ząb.
Nagle mężczyzna gestem dłoni przywołuje do siebie Ness. Dziewczyna posłusznie podchodzi do niego i rzuca mi spojrzenie. Coś uległo zmianie. Z jej oczu już nie pada wyzwanie do walki, lecz zieje przeraźliwa pustka.
- Pewnie zdążyłyście się już poznać, prawda Kodzie Absolutny? - podejmuje Vince. - Ale zapewne nie wiesz, kim jest moja kochana Nessie... - facet obejmuje nastolatkę ramieniem. Ta nadal stoi, wlepiając we mnie wzrok. - To półkod. Człowiek, któremu u początku życia wpojono fragment Kodu. Nawet nieprzypuszczasz, jak mnie cieszą tak zwane "skutki uboczne" tego procesu - Storm uśmiecha się złowrogo. - Półkody są całkowicie ubezwłasnowolnione. Mogę rozkazać wszystko, co mi się zamarzy, a ona to zrobi. Wykraść rządowe akta? Jasne. Włamać się do siedziby Oddziałów? Nie ma sprawy. Zabić ich dowódcę? Proszę bardzo! A to wszystko tylko dzięki twojej krwi, Bestio!
Boże. Devon. Co się z nim stało. Devon. Gdzie on jest.
Wzbiera we mnie gniew. Czuję, jak mnie rozpiera. Jeśli nie dam się mu ponieść, to zaraz eksploduję.
- Co zrobiłeś Dowódcy, stary pierdzielu?! - wrzeszczę. Nie mam pojęcia, jakim cudem jestem w stanie wydusić z siebie choć słowo. Chyba po drodze złamałam kilka kodów. Mniejsza o to.
Vince krzywi się, a następnie spogląda na jednego z laboratorantów.
- Zwiększyć dawkę. Nie widzicie, że to dla niej za słabe?!
- Niestety jestem zmuszony odmówić - odrzeka hardo naukowiec. Światło odbija się w szkłach jego okularów, kiedy podchodzi do głównodowodzącego Onych. - Kod Absolutny powinien zostać przeniesiony.
- Dokąd znowu, do jasnej cholery?! - krzyczy Storm, jednak chłopak zdaje się nic z tego nie robić.
- Tam, gdzie jej miejsce. Na powierzchnię.
Dostrzegam prowokacyjny błysk w fiołkowych oczach, a potem moje więzienie z ogłuszającym hukiem rozpada się na miliardy drobnych kawałeczków. Kilku naukowców pada na ziemię, a na ich piersiach wykwitają krwiste kwiaty. Zaczerpuję haust powietrza, wciąż niedowierzając. Przyszedł po mnie. Jestem wolna.
- Wolfe! Cała jesteś?! - Coyote podbiega do mnie w ułamku sekundy i zanim jeszcze zdążę cokolwiek odpowiedzieć, bierze mnie na plecy. Obejmuję go mocno, jak gdyby chcąc się przekonać, że to nie kolejna projekcja mojego umysłu.
- Za nimi! - wrzeszczy Vince, lecz w pobliżu nie ma już nikogo.
Wypadamy z laboratorium. Coyote niesie mnie, marudząc, że powinnam go wtedy posłuchać i nie łazić sama na misje. A ja nie potrafię niczego odpowiedzieć, bo czuję ścisk w gardle, który nie pozwala mi wyrzec nawet słowa.
- No tak, pewno cię nafaszerowali "nadludzkim narkotykiem" - mówi, przyspieszając. - Jak to wypijesz, odrętwienie powinno minąć w kilka minut - młody mężczyzna podaje mi niewielką flaszkę, którą wyjął zza paska. Bez sprzeciwów wykonuję wszystko, co mi mówi.
Coyote biegnie tak szybko, że wszystko mi się rozmazuje przed oczami.
- Zaraz będziemy na powierzchni! - mówi z uśmiechem, skręcając w kolejny biały zaułek.
- Dla... Dlaczego... Po mnie przyszedłeś...? Dlaczego mnie uratowałeś...? Przecież cię nienawidzę... - szepczę, ale być może tego nie słyszy. Albo udaje, że nie słyszy. W kilka sekund dobiega do ogromnych drzwi i przykłada kartę do czytnika. Wrota stają przed nami otworem.
Jesteśmy wolni. A wokół nas pada śnieg...
***
Natchnęło mnie, tom skończyła :3 Jak się podoba? W gruncie rzeczy jestem w miarę zadowolona :D
Możecie to potraktować jako prezent poświąteczny / przednoworoczny xD
Pozdrawiam :3
Cillianna

środa, 24 grudnia 2014

Wesołych Świąt! :)

Kochani! Z okazji świąt Bożego Narodzenia życzę Wam wszystkiego, co najlepsze. Znajomym po fachu życzę przede wszystkim nieprzebranych ilości weny i wspaniałych pomysłów na nowe historie, a czytelnikom - cierpliwości do nas ;P Jak to zawsze mówię "Nn się sam nie napisze... A szkoda :D (W sumie to lvl się sam też nie nabije, ale to już inna sprawa xD) Niech spełnią się wasze najskrytsze marzenia! :) Obiecuję, że w nadchodzącym Nowym Roku postaram się nadrobić choć trochę zaległości, jakie powstały w "Wędrowcu", niech tylko znajdę odrobinę inspiracji :)
Wiem, że się powtarzam, ale chciałabym podziękować z całego serducha najwspanialszym ludziom, bez których pewnie obie te historie - i Wędrowiec, i Wolfe - nie miałyby miejsca. No więc... Lirienne, panienko J., Piotrku, Aryo i wszyscy, którzy kiedykolwiek przewinęli się przez tego bloga, niezależnie, czy pozostawiając po sobie jakiś ślad, czy nie... Dziękuję Wam :,3
Co tu będę przedłużać... Wesołych Świąt! :D


wtorek, 2 grudnia 2014

Kroki

W tym miejscu chciałabym podziękować kilku osobom, które motywują mnie do dalszej pracy :D
Liri, Aryi, Piotrkowi, J. no i Szefowej ;)
Ten rozdzialik leci z dedykiem specjalnie dla Was :3
***
Chyba każdy, kogo mijam, może dostrzec moją wściekłość. Wzburzenie ujawnia się nawet w moich krokach. Łup, łup, łup. Z góry przepraszam ewentualne za dziury w chodniku.
Mam ochotę rozszarpać wszystkich ludzi. Devona przede wszystkim. A Coyota na drugim miejscu. No niech to cholera, ten fioletowooki facet wydawał się być zwykłym miłym człowiekiem. W życiu by mi przez myśl nie przeszło, nawet nie przemknęło, że to gość, który wydarł mi J.
Jest już zupełnie ciemno, chociaż zegar na wieży, którą mijam, nie wybił jeszcze dwudziestej. Moje kroki same kierują się w stronę siedziby dowództwa. Póki nie ma Deva, będę mogła się spokojnie przekimać w jego gabinecie. Oddziałowiec, który pełni dyżur w biurze, tylko mnie w tym upewnia.
- Dowódca zjawi się około szóstej rano - mówi młody chłopak, jak gdyby nic nie robiąc sobie z obecności kadetki Czarnego Oddziału. Grzebie w papierzyskach, szukając zapewne jakiegoś raportu, nawet na chwilę na mnie nie spoglądając.
- Klucz - mruczę, wyciągając dłoń przed siebie.
- Niech pani przyjdzie jutro, w godzinach urzędowa...
Uderzam w blat otwartą dłonią, a Oddziałowiec momentalnie podskakuje na krześle, upuszczając nagle papiery, które rozlatują się na wszystkie strony. Blondyn patrzy na mnie, a po chwili jego źrenice gwałtownie się rozszerzają. Chyba wreszcie mnie poznał.
- Klucz - powtarzam spokojnie. - Albo sama sobie otworzę. Z góry ostrzegam, że drzwi do wymiany.
Chłopak zrywa się z miejsca i w końcu wyciąga z kieszeni to, o co proszę. Dziękuję uprzejmie, po czym odwracam się na pięcie i zmierzam w kierunku gabinetu.
Drzwi uchylają się z cichym jęknięciem. Ten sam dźwięk wita mnie każdego ranka, kiedy przychodzę po zlecenie. Mógłby je kto kiedyś naoliwić. Mniejsza z tym.
Rozsiadam się w czarnym, skórzanym fotelu i kładę nogi na zawalone aktami biurko. Devon z reguły lubi porządek i mimo braku sekretarki, potrafi sam go utrzymać, dlatego dziwi mnie bałagan, jaki tu zastałam. Rzucam okiem na zawartość kilku teczek, które leżą na wierzchu. Ony, ony... O, i jeszcze jeden Ony. I w dodatku wszyscy zlikwidowani jakieś trzy dni temu. Nagle do mojej głowy wpada myśl. Ściągam szybko nogi na dół i przeglądam kolejne kartoteki. Trzy dni temu. Wszystkie misje zostały wykonane właśnie wtedy. Zerkam na rubrykę zatytułowaną "wykonawca zlecenia", jednak nie widnieje tam żadne nazwisko ani nawet pseudonim. Pusto.
Składam wszystkie akta na jeden zgrabny stosik i sytuuję go na skraju blatu. Odruchowo sięgam do dolnej szuflady, gdzie Dowódca zwykle trzyma słodycze. Zamknięta.
I po sekundzie już otwarta. Złamałam kod odruchowo. Na szczęście prawie nie zauważyłam ubytku mocy. Gorzej, gdyby to było coś "większego". Możliwe, że leżałabym sobie teraz nieprzytomna, czekając aż mnie szlag trafi.
Na dnie szuflady, ku mojemu rozczarowaniu, nie zauważam żadnej czekolady ani nawet paczki żelków. Jest za to szarobrązowa teczka, taka jak wszystkie leżące po mojej prawej. Jedyne, co ją wyróżnia, to przyklejona na wierzchu fluorescencyjna karteczka, zapisana bazgrołami Deva. "Wolfe, przejrzyj to sobie." Dobra, niech mu będzie. Niechętnie biorę ją do ręki i ze znudzeniem otwieram, tak jak setki akt celów, które przeglądam dzień po dniu.
- Ło matko bosko - szepczę do siebie cichutko, zaciskając dłoń na kartotece. Przerzucam wzrokiem cały tekst napisany na maszynie, po czym odkładam teczkę na miejsce i zasuwam szufladę. Trochę za mocno. Echo huku jeszcze przez chwilę roznosi się po niemal całkowicie ciemnym pomieszczeniu, w którym przebywam, jednak zdaje się, że wcale go nie słyszę. Słyszę tylko pytanie, które nieustannie pojawia się w moim umyśle. "Dlaczego...?"
***
Chyba już świta. Taaak, ewidentnie jest już jasno. Ciężko jednak porzucić krainę sennych marzeń i na nowo zanurzyć się w krwawej rzeczywistości. Czuję ciepły promień słońca na swoim policzku. I zaraz po tym delikatny dotyk.
Natychmiast otwieram oczy i chwytam, jak się okazuje, rękę Coyota.
- Gdzie z łapami?! - warczę nieuprzejmie, nie zluźniając chwytu.
- Wybacz, nie wiedziałem, czy życzysz sobie, bym cię obudził... - burczy cicho chłopak, prawie nie dając po sobie poznać, że jest speszony.
- A nie pomyślałeś, że zanim deportowałeś mi J. sprzed nosa, też wypadało zapytać, czy sobie tego życzę?
Widzę, że nadgarstek fiołkowookiego bieleje, dlatego gwałtownie puszczam jego dłoń. Mimo tego chłopak nie odpowiada na moje uszczypliwe pytanie.
- Dlaczego tu przyszedłeś? - pytam, ochłonąwszy nieco. - Gdzie Dev?
- Dowódca kazał mi się tu zjawić z samego rana... Jednak, gdy przyszedłem, zastałem tylko śpiącą ciebie.
- Nie spałam - burczę, sprawdzając ukradkiem, czy przez sen się nie ośliniłam.
- To bez znaczenia - mówi Coyote, odchodząc kilka kroków. - Możliwe, że pan Verves w ogóle się dziś nie zjawi... Tak jak przez ostatnie trzy dni.
- Nie było go w kwaterze przez tyle czasu? - pytanie przez chwilę wisi w gęstniejącym powietrzu.
- Jak widzisz, zostawiłem mu wszystkie raporty ze swoich misji. Gdybym go zastał, wręczyłbym je osobiście.
- Więc to ty. Ty to zrobiłeś - mówię tylko, nie dodając nic więcej. Szatyn tylko lekko kiwa głową.
Nie dość, że zabrał mi J., to jeszcze robi mi konkurencję, gówniarz jeden.
- Wolfe... - zaczyna nagle młody mężczyzna. Jednak uciszam go gestem, jednocześnie podnosząc się z fotela. - Cholera, nie chciałem, żeby to wszystko tak wyszło. Kiedy przydzielono mi zadanie ochrony panienki J., Dowódca nie powiedział mi, że ktoś już się nią zajmuje...
Mówi coś jeszcze, ale ja nie słucham. Jedyne, co teraz dla mnie istnieje, to miarowy rytm moich kroków. Jestem już przy drzwiach. Zaraz wyjdę i nawet nie wypowiem jednego słowa. Ba, nawet się nie odwrócę.
- Wolfe, czekaj! - krzyczy za mną Coyote. - Czy... Devon... on powiedział ci prawdę?
To pytanie zbija mnie z tropu. Mimo że trzymam już dłoń na klamce, nie potrafię się zmusić, by ją nacisnąć.
- O czym? - wyrzucam z siebie beznamiętnie, wpatrując się w ciemne drewno. - O tym, czym jestem? - robię krótką pauzę, by wziąć głęboki oddech. - Tak, wiem o tym, tak jak większość Oddziałowców. Możesz mnie nawet nazywać odmieńcem, wszystko mi jedno.
- Nie... Zaczekaj - mówi niepewnie. Słyszę stukot jego traperów. Jest jakiś metr ode mnie. - Chodzi o to, że...
Przerywa mu dzwonek telefonu. Szatyn mruczy przekleństwo pod nosem, ale odbiera. Przez chwilę patrzy na mnie bezradnie, jak gdyby chcąc mnie zatrzymać, jednak już przestępuję próg. W tej chwili nic mnie nie obchodzi.
***
- Jak to, "pana Vervesa nie ma w domu"? - burczę niemiło do lokaja Devona, stojąc przed willą, z której jeszcze niedawno desperacko próbowałam się wydostać. - W kwaterze też go nie ma. Gdzie w takim razie jest? Wyjechał? - pytam starszego człowieka, ubranego w elegancki garnitur i świeżo wypastowane, czarne buty. Mężczyzna wzdycha głośno, jak gdyby rozmowa z ludźmi (dobra, nie zagłębiajmy się w szczegóły) mojego pokroju była co najmniej jakąś torturą.
- Panicz nie sprecyzował, dokąd się wybiera.
- Powiedział chociaż, kiedy wróci?
- Nie. A teraz proszę panienkę o opuszczenie tego terenu - ucina oschle kamerdyner. Mam wielką ochotę wykrzyczeć parę niecenzuralnych słów prosto w tą jego zaciętą facjatę, ale powstrzymuję się.
Chwilę później jestem już poza posesją. Po niebie spokojnie płyną szare chmury, niosąc zapowiedź jesiennego deszczu. Opieram się o czarne ogrodzenie, przez chwilę nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Zerkam na swoją komórkę, która uparcie milczy, chociaż całkiem niedawno nie potrafiła opanować tej sztuki, pobudzana ciągłymi smsami od Dowódcy. Devonie, gdzie jesteś, kiedy najbardziej cię potrzebuję? Gdzie jesteś, kiedy bez rezultatów poszukuję wyjaśnień, zwłaszcza dotyczących sprawy teczki z dolnej szuflady? Gdzie jesteś, gdy...
- Byłem pewny, że cię tu znajdę... - słyszę nagle męski głos. Na moją twarz jednak nie wypływa uśmiech. - ...panienko Wolfe.
Podnoszę wzrok i widzę wysokiego szatyna o fioletowych oczach.
- Coyote, chłopcze - mówię najspokojniej jak potrafię. - Po jaką cholerę za mną łazisz, zamiast sumiennie wykonywać zlecenia? Za mało Onych się kręci po mieścinie, czy jak?
- Przyganiał kocioł garnkowi... - uśmiecha się krzywo facet. Nie komentuję tego jednym słowem. - Odłóżmy to na chwilę na bok, dobra? Dowódca do mnie dzwonił. Kazał mi przekazać coś wa...
- Ciekawe, dlaczego w takim razie nie pofatygował się, żeby zatelefonować do swojej prawej ręki osobiście - mruczę cicho, skubiąc rękaw bluzy. - Dlaczego mam ci wierzyć...? To, że należysz do Oddziałów, nic nie znaczy. Chociaż nie, czekaj. Gdyby nie to, twoje wnętrzności już pewnie wisiałyby jako girlandy na okolicznych drzewach - urywam na chwilę, patrząc na niewzruszoną twarz mężczyzny.
- Dla wszystkich jesteś taka... milutka? - pyta, ironizując ostatnie słowo. Nie garnę się do odpowiedzi. - Może nie zadzwonił, ponieważ całą wczorajszą noc odrzucałaś wszystkie połączenia. Mniejsza o to. Posłuchaj chociaż raz, proszę. Dev... znaczy Dowódca poinformował mnie o bardzo istotnej sprawie.
- Bardzo proszę, odmień moje życie tą informacją. Tylko szybko, bo nie chcę marnować czasu na nudne pogawędki. Robota czeka. - burczę, sprawdzając, czy aby na pewno mój automat jest na swoim miejscu. Raczej nigdy nie mam nieodpartej ochoty, by zdjąć kogoś ze swoich, ale ten gość jest wyjątkiem.
- Pan Verves zdobył niepotwierdzone informacje na temat planowanych operacji Onych. Będą polowali na Kod Absolutny. Masz nie szwendać się sama po mieście, mieć zawsze nadajnik przy sobie...
- Tyle to ja wiem i bez ciebie - cedzę przez zęby, oddalając się kawałek. Coyote niespodziewanie mnie zatrzymuje.
- To jest rozkaz, nie propozycja. Do czasu powrotu Devona, ja tu rządzę. A teraz nie marudź, tylko chodź ze mną.
- Ej, nie rozpędzaj się. Od trzech dni jesteś w Oddziałach. Nie masz żadnego doświadczenia. A ja nawet cię nie znam i nie mam powodów, by ci ufać, do cholery, "szanowny" panie programisto komputerowy! Pewnie ta twoja ciotka też jest tylko...
- Nie okłamałem cię - mówi beznamiętnie fiołkowooki. - Wszystko, co ci o sobie powiedziałem, jest prawdą. Prędzej to ja mogę mieć powody, by nie ufać tobie. Nie zadałem sobie nawet trudu sprawdzenia twoich akt w kwaterze.
- Może dlatego, że takowych nie ma - odpowiadam, dostrzegając w tym samym czasie lekkie zdziwienie na twarzy Coyota, które jednak znika tak szybko, jak się pojawia. - Za to twoje stanowią niebywale interesującą lekturę.
Tym razem szok chłopaka widoczny jest kilka sekund dłużej.
- Przeglądałaś moją teczkę? - pyta po chwili ciszy. - Więc już o tym wiesz, tak?
W tej kartotece było tyle informacji, że nie mam pojęcia, o czym konkretnie mowa. Zastanawiam się, czy nie blefować, jednak po chwili odrzucam ten pomysł.
- Jestem Kodem, a nie jasnowidzem, Coyote. Chodzi ci o to, że w podstawówce nosiłeś okulary z grubymi szkłami i wszyscy się z ciebie śmiali, czy też o to, jak to w czasach liceum trenowałeś taekwondo, a potem zdobyłeś drugie miejsce w swojej kategorii wiekowej, a może...
- A więc taką teczkę znalazłaś - twarz szatyna rozjaśnia tajemniczy półuśmiech. - To moje fikcyjne akta. Akurat tam nic, oprócz taekwondo, nie jest prawdą.
- To tym bardziej nie tłumaczy, dlaczego Devon zostawił tą kartotekę w szufladzie, do której zawsze zaglądam, razem z liścikiem, w którym wyraźnie zaznacza, żebym ją przejrzała - burczę, mimowolnie zaczynając marsz wraz z Coyotem. Młody mężczyzna nagle się uśmiecha. Dobrze wygląda z takim wyrazem twarzy. Mimo to i tak mam ochotę poznać go bliżej z moją siekierą, a potem z dziką radością zmasakrować jego zwłoki.
- Jesteś świadoma, że twój szef to niezły troll? Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do kwatery, wyciął mi podobny numer...
- Niech zgadnę. Kod 62? - mruczę, nawet nie spoglądając na chłopaka. - Idiota do kwadratu - dopowiadam po chwili.
Tym razem nie odpowiada. Czyli zgadłam.
Dalej idziemy w milczeniu, kierując się w stronę najbliższej stacji metra. Cały czas rozmyślam nad tym, o co chodziło szatynowi, gdy powiedział "więc już o tym wiesz?". Nie zamierzam go jednak o to pytać. I tak się dowiem, wcześniej czy później.
- Wracamy do biura - mówi naraz ni stąd ni zowąd. - Zbadamy dokładniej cel i wyruszymy na misję.
- Ale... Chcesz mi powiedzieć, że razem?! Nie ma takiej opcji.
- To jest rozkaz - ucina chłodno Coyote.
- Już raz się wpakowałam w takie gówno i więcej nie zamierzam - daję mu do zrozumienia, jakie zajmuję stanowisko w tej sprawie. - Ja, mój drogi, gram solo. Zawsze. Potrafię sama zadbać o swój nędzny żywot i nie potrzebuję nikogo do tego mieszać.
Tego, co odpowiedział, nigdy nie spodziewałabym się usłyszeć z jego ust.
- Więc w takim razie... rób co chcesz - orzeka tymczasowy zastępca Devona. - Tylko noś to przy sobie, do cholery.
Wciska mi w rękę niewielkie, czarne urządzenie z nadajnikiem.
- Niech ci będzie.
Kiedy jesteśmy już na peronie, pociąg właśnie nadjeżdża. Niestety muszę jechać z tym przemądrzałym dupkiem w tym samym wagonie. Staję na tyle daleko od Coyota, że ludziom nawet przez myśl by nie przeszło, że go znam. Zaraz wysiądę i nasze drogi się rozejdą. Byle na jak najdłużej. Mam już stanowczo za dużo patrzenia na jego przystojny ryj.
Wysiadam na tej stacji jako jedna z nielicznych, ale nie jedyna. Może wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdybym w tym momencie dostrzegła, że w tym całym zgiełku, głośnemu stukotowi moich butów towarzyszy jeszcze ciche echo w postaci odgłosu kroków. Ale już za późno. Błędne koło się zamknęło.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Coyote

A jednak znowu się spotykamy. Nie spodziewałam się tego, jednak cieszę się, że cię widzę. Nic się nie zmieniłeś. A co u mnie? W porządku, nie narzekam. Zaraz opowiem ci wszystko dokładnie.
Ostatnim razem nie było tak różowo, pamiętasz? No tak, przecież nie da się tego tak łatwo wymazać z pamięci. Wybacz, dla mnie takie sytuacje są chlebem powszednim. Czasem muszę sobie przypominać, że inni nie mają takiej "roboty" jak ja i może ich to szokować. Ale tak, masz rację. Do dziś nie mogę się otrząsnąć po tamtym wydarzeniu. Chociaż w trakcie tych kilku lat mojej działalności zabiłam wielu, nie mogę sobie wybaczyć tego jednego strzału. Strzału prosto w serce Mike'a.
Devon powoli wyciąga mnie z tego dołka. Twierdzi, że nie mogę się poddawać i powinnam cały czas iść naprzód. W ramach "terapii" uczy mnie podstaw walki mieczem. Słabo i opornie mi to idzie, ale Dowódca jest cierpliwy (aż go podziwiam). Ciągle wytyka mi, że albo za bardzo się odsłaniam, albo że przyjmuję złą postawę, albo... Dobra darujmy sobie, bo mogę wymieniać w nieskończoność. Tak czy inaczej, chyba byłoby szybciej, jeśli po prostu złamałabym kod umiejętności...
Co? Cholerna skleroza. Już ci tłumaczę. Kiedy ostatni raz się spotkaliśmy, Dev opowiedział mi wszystko o mojej przeszłości, na pewno to pamiętasz. Nie jestem takim człowiekiem jak ty. Jestem tylko tworem nauki. Kodem Zero - Kodem Absolutnym. Ale wolę, kiedy mówisz do mnie Wolfe, więc proszę, żeby tak zostało. Tylko błagam, nie podłapuj ksywki, którą obdarza mnie Drake, a konkretnie "Córa Probówki". Wkurza mnie to niemiłosiernie. Wracając do sedna sprawy, czym tak naprawdę jestem? Może wyglądam jak przedstawicielka homo sapiens, ale to nie do końca prawda. Jestem zlepkiem starannie wyselekcjonowanych genów, sama nie wiem dokładnie jakich, bo Devon wykręca się, że nie może za dużo o tym mówić. Formalnie przecież istota, taka jak ja, nie istnieje. Kilka tygodni po incydencie w hangarze, poszłam z Dowódcą do Darrella, tak, tego samego medyka, który badał mnie na początku. Postanowiłam obudzić to, co drzemie wewnątrz mnie. Odczytać kod. Żeby to zrobić, potrzebowali kawałek mojej tkanki (tak, właśnie wtedy się dowiedziałam o pochodzeniu moich blizn na plecach. Oni próbowali zrobić to już kilka lat wcześniej, kiedy byłam jeszcze w "skarbcu nauki", ale Kod Absolutny nie był jeszcze wykształcony). Darrell i jego pomocnicy badali próbkę przez kilka tygodni. No i w końcu się dowiedziałam. 19983062142088. Taka niepozorna liczba, a tak wiele zmieniła w moim życiu. Jestem czternastocyfrowym ciągiem znaczków. Tak powinno się mnie tytułować, ale nie radzę tego robić, zwłaszcza w miejscu publicznym, gdzie pełno Onych.
Ten kod stał się kluczem do wszystkiego. Potrafię teraz łamać inne kody. Wszystkie mi podlegają, jednak jestem ostrożna. Nie mogę przecież zniszczyć zasad, którymi rządzi się świat. Znaczy mogę, ale nie chcę.
Trudno było mi opanować technikę "łamania". Pierwszy kod, dotyczący umiejętności pływania, próbowałam pokonać przez miesiąc, ale koniec końców się udało. Tak, wcześniej nie umiałam pływać. Za każdym razem lądowałam na dnie szybciej niż kotwica ze stali. Och, no dobrze, mógłbyś już wstać z podłogi i przestać się śmiać? Dziękuję.
Żeby przełamać kod, trzeba znaleźć jego źródło, w tym wypadku była to woda i moje nieporadne ruchy. No i teraz najtrudniejsze - znajdź kod źródła i zastąp go własnym. Wymuś na nim swoją wolę. Przez pół miesiąca szukałam źródła kodu wody. Nigdy więcej nie mam zamiaru użerać się z kodami żywiołów. Już ci się wydaje, że masz go przed oczami, gdy nagle niknie ci, choćbyś go schwytał.
Dzisiaj jest już dużo łatwiej. Praktyka czyni mistrza, jak to mówią. Jednak nie jestem pewna, czy dam radę tego dnia. Właśnie wlokę się szpitalnym korytarzem, zaraz za Devonem. Nie wiem, jakim cudem udało mu się mnie tu przytachać (tak, dał mi żelki). Idziemy do wydzielonej sekcji, gdzie
dostęp mają tylko nieliczni. Cholera, jak ja nienawidzę szpitali. Wszędzie cuchnie środkami czystości i śmiercią. Jaki zapach ma śmierć, pytasz? Nie chcesz go poznać, uwierz na słowo.
Lekarz w białym kitlu otwiera przed nami drzwi i gestem zaprasza do środka, nie wypowiadając ani słowa. Pomieszczenie wygląda bardziej jak pokój dziecięcy. W oknach wiszą firanki z bajkowym motywem, na ścianach poprzyklejane są naklejki ze zwierzątkami. W łóżku, otulona śnieżnobiałą pościelą, leży mała dziewczynka - Królewna Śnieżka. Ma może jakieś sześć lat. Pogrążona jest w długim śnie... Nie otworzyła oczu odkąd skończyła roczek - tak powiedział doktor. Rozpuszczone złociste włosy układają się wokół jej głowy niczym aureola. Czuję ścisk w żołądku, uświadamiając sobie, że przypomina mi J. Mogłaby być jej młodszą siostrą.
Powoli podchodzę do szpitalnego łóżka, rzucając obojętne spojrzenie rodzicom małej, którzy stoją w kącie pokoiku. Ich miny nie świadczą najlepiej. Zdają się mówić: "Nie zabij naszego dziecka". W sumie to ich rozumiem. Chyba rzadko widują takich dziwaków jak ja, którzy nawet do kościoła włażą z kapturem na głowie. A dziś mam na sobie bluzę z wilczymi uszami, co tylko potęguje ich niepewność. Uśmiecham się delikatnie do Królewny i siadam ostrożnie na skraju pościeli.
Biorę głęboki wdech i zamykam oczy. Dotykam ręki dziecka i nagle zalewa mnie fala dziwnych obrazów i, co najważniejsze, liczb. Kod źródła powinien być łatwy do zlokalizowania i faktycznie jest. Wydaje się sam pchać w moje dłonie. Ciemność narasta, pochłaniając wszystko wokół, jednak ciągle trzymam kod, który przyjął postać czerwonej wstążeczki, w garści.
- Kim jesteś? - słyszę nagle gdzieś w mroku. - Gdzie Pan Króliś?
O Boże. Przede mną stoi świetlista postać. Złotowłosa dziewczynka. To Królewna.
- Zabiorę cię stąd - mówię, próbując opanować panikę. - Pójdziemy do mamy...
- Ja chcę Pana Królisia! - krzyczy niespodziewanie, nieco mnie dekoncentrując. - Bez niego nie pójdę! - Wstążka niemal ulatuje z mojej ręki. Umiem tylko łamać kody, nie potrafię ich tworzyć. Biorę głęboki wdech i przywołuję najprostszy, jaki tylko znam. Kawałki zniszczonej ciemności układają się w kształt niewielkiej zabawki. Twarz Królewny natychmiast promienieje. Podbiega do przedmiotu, który przed chwilą pojawił się u mych stóp i biorąc go w rękę, patrzy mi w oczy.
- Teraz ze mną pójdziesz? - pytam, nie wiedząc jak zwracać się do tego dziecka. Od zawsze miałam problem z dzieciakami. (Och, wkradła się ironia...) Mała z uśmiechem kiwa głową. Otwieram oczy.
- Mary! - słyszę krzyk kobiety.
- Mama! Tata! 
Jakim cudem ona potrafi mówić? W głębi jej głowy nie było to nic niezwykłego, ale tutaj... Przecież zapadła w śpiączkę, zanim zdobyła tą zdolność... Chyba, że złamałam przypadkiem jeszcze jeden kod. Wstaję gwałtownie i odsuwam się w bezpieczne miejsce. Rodzice ściskają dziewczynkę, a ona... trzyma w rączce czarnego króliczka z czerwoną wstążką na szyi. Momentalnie zastygam w bezruchu. Stworzyłam coś niszczącym kodem. To przecież... niemożliwe. Devon chyba widzi, że coś jest nie w porządku. Podchodzi do mnie i kładzie mi dłoń na ramieniu.
- Wolfe? Skąd ty wytrzasnęłaś tą zabawkę? - pyta. Chwytam się oparcia krzesła stojącego przy drzwiach, po czym siadam. Szatyn kuca obok mnie.
- Ja... nie mam pojęcia. Ja tylko zmieniłam kod źródła i próbowałam coś zrobić... żeby ta mała ze mną poszła... no i zniszczyłam skrawek materii... - szepczę, próbując poskładać informacje w logiczną całość. Za cholerę nie chce wyjść.
- Mamo, ta pani mnie tu przyprowadziła - mówi Mary. - Zabrała mnie z tamtego miejsca i znalazła pana Królisia.
Rodzice dziewczynki patrzą na mnie. Mam świadomość, że jestem strasznie blada. Tym razem z ich wzroku nie potrafię wyczytać niczego, prócz wdzięczności, zmieszanej z lekkim przerażeniem. Zaczyna mi się robić strasznie gorąco. Ściągam kaptur z głowy i rozpinam bluzę. Chyba trochę przesadziłam z łamaniem w jednym momencie. Trzy rzeczy to za dużo. Przecież jeszcze niedawno z trudem udawało mi się złamać jedną. Jeśli zaraz nie zejdę, to będzie dobrze.
Dev podaje mi kubek zimnej wody. Z każdym łykiem jest już lepiej, ale nadal trzęsą mi się dłonie. Pojechałam po bandzie, nie ma co. Dowódca prosi mnie, żebym odpoczęła przez kilka dni. Żadnego łamania.
- Zbierajmy się stąd - proszę cicho. - Ja... muszę do J. - Nie jest za dobrze. Zaczyna mi się robić ciemno przed oczami, ledwo chwytam się rzeczywistości. Cholera, chyba w końcu zemdlałam.
Budzę się koło osiemnastej. Na zewnątrz jest już ciemno, jak to jesienią. Chwila, gdzie ja jestem do jasnej...
- Wolfe, obudziłaś się - Devon siedzi na drewnianym krześle w głębi pokoju i bawi się swoimi okularami.  Aha, no to już wiem.
- Muszę iść do J. - mówię, opuszczając nogi na zimną podłogę. Właśnie spostrzegam, że bluza i buty, które miałam na sobie, zniknęły w niewyjaśnionych okolicznościach. Mój ukochany pistolet w kaburze leży na stoliku koło Dowódcy. Chwytam się za głowę, próbując zatrzymać dzikie pulsowanie, jednak nic nie pomaga. - Matko, łeb mnie boli, jakbym co najmniej piła przez tydzień...
- Powiedziała zagorzała abstynentka - burczy uszczypliwie mężczyzna.
- No tak, zapomniałabym, że to ty tu jesteś ekspertem w tych sprawach - uśmiecham się z lekka drwiąco. - Przecież co miesiąc masz te swoje "biznesowe spotkania z innymi Dowódcami", z których to wracasz po dwóch tygodniach...
- Och, daruj sobie. I tak w tym stanie nigdzie nie pójdziesz - mruczy Dev tonem surowego rodzica, zakładając z powrotem okulary. Dokładnie, czasem stara się zastępować mi bliskich, trafiłeś w samo sedno. - Coyote na pewno poradzi sobie sam. Odpoczniesz przez jakiś czas i wtedy zdecydujemy, co dalej w sprawie...
- Ej, ej, ej - przerywam nagle wypowiedź Dowódcy. - Oddelegowałeś kogoś do opieki nad J.?
Szatyn tylko kiwa głową. Nie no, to nie może być prawda. Przecież Dev wie, że ta urocza blondynka jest sensem mojego istnienia, ale mimo wszystko to zrobił. Odsunął mnie od J. Odsunął, rozumiesz? A co z Drakiem? Jego też gdzieś przenieśli?
Jakiś Coyote ma się nią zajmować. Jakiś Coyote ma spędzać z nią cały swój czas. Tak, jestem cholernie zazdrosna. Ona jest przecież dla mnie jak siostra... Jest moim światełkiem w tunelu... A jakiś zasrany Coyote mi to światełko zasłania.
- Będziesz miała wystarczająco dużo czasu, aby zregenerować siły i nie będziesz musiała ślęczeć godzinami przed marketem... - mówi spokojnym tonem Devon. Jego złote oczy błyszczą w świetle małej lampki, która stoi obok niego. - Drake'owi też przyda się trochę wolnego... Nie mogę pozwolić, żebyście się przepracowali.
Pierwszy raz mam taką nieodpartą ochotę zdzielić przełożonego prosto w ryj. Masz rację, powinnam się uspokoić. Pulsowanie w mojej głowie jak na złość staje się coraz silniejsze, co wcale nie pomaga mi opanować emocji. Odwracam wzrok od mężczyzny i spuszczam głowę. Chyba jest świadomy, co chciałabym właśnie powiedzieć.
- Przepraszam - szepcze. - Możesz mnie za to znienawidzić, ale robię to dla twojego dobra...
- Sranie w banię - mruczę, wstając gwałtownie. Wyciągam spod łóżka swoje glany i szybko je wzuwam. Nie mam czasu ich zawiązywać. Równie szybko chwytam bluzę i pistolet.
- Wolfe! - Devon wstaje i łapie mnie za przegub lewej ręki. - Co ty wyprawiasz?!
- Nie szukaj mnie - mówię wściekle. Mężczyzna tarasuje mi drogę do drzwi. Myślisz, że ma mnie w garści? Nic bardziej mylnego. Patrzę na otwarte okno, a potem rzucam szybkie spojrzenie szatynowi. Tego się nie spodziewał. W ciągu sekundy doskakuję do parapetu i w tym samym czasie łamię kod, który jest odpowiedzialny za ograniczanie wytrzymałości moich kości. Gdybym tego nie zrobiła, to musiałbyś później przyjść z szufelką i zeskrobać z podjazdu to, co ze mnie zostało. W końcu to przecież trzecie piętro willi Dowódcy... Chyba nie sądziłeś, że Devon mieszka w jakimś obskurnym mieszkanku na poddaszu, co?
Kiedy ląduję na ziemi, mężczyzna chyba jest już niebotycznie wściekły. Nie mam już siły utrzymywać złamania kodu, więc go opuszczam, przywracając możliwości swojego ciała do poprzedniego stanu.
- Wracaj tu do cholery! To jest rozkaz, do kur...!
Dalej już nie słyszę, bo jedyne, na czym się koncentruję, to szybki bieg. Jak najszybciej do J.
I właśnie w takich chwilach jestem wdzięczna wszystkim taksówkom, nieustannie jeżdżącym po tym mieście, chociaż na co dzień nie darzę ich szczególną sympatią. Po dziesięciu minutach jestem już na miejscu, przed blokiem na przedmieściach. Biegnę po schodach na czwarte piętro, jak gdyby się za mną co najmniej paliło. Aż cud, że się po drodze nie wyrąbałam o te sznurowadła...
Pukam do drzwi i czekam, aż ktoś otworzy, mając nadzieję zobaczyć J., jak zwykle uśmiechniętą, jednak nic takiego się nie dzieje. Stoję przed drzwiami, a wokół mnie panuje głucha cisza.
- J., jesteś tam? - wołam, stukając ponownie. - Heeeej, Jaaaay! To ja, Wolfe!
Chwytam za klamkę, a na mojej twarzy naraz maluje się zdziwienie. Drzwi puszczają bez oporu. Nie są zakluczone. A J. przecież nigdy nie zostawia otwartych...
Ktoś stoi w przedpokoju, tyłem do mnie. Metr osiemdziesiąt, szatyn. Ma na sobie długi, czarny płaszcz i trapery. W ręku trzyma jakieś pudło. Chyba mnie nie zauważył. Nie pytaj, jak to możliwe.
- Gdzie J.?! - wrzeszczę nagle, bez zastanowienia. Facet momentalnie puszcza karton i zaraz po tym słyszę dźwięk tłuczonego szkła.
- Ło matko, ale się wystraszyłem - mówi chłopak, odwróciwszy się w moją stronę. Lustruje mnie spojrzeniem niebieskich, niemal wpadających w fiolet, oczu. Jak żyję, jeszcze takich tęczówek nie widziałam. Potem jego wzrok pada na pudełko leżące na podłodze, z którego wysypały się odłamki szkła. - Cholera, nowe szklanki... Ciotka by mnie zabiła, gdyby zobaczyła, co zrobiłem z prezentem od niej... - chłopak uśmiecha się do mnie. Dobra, przyznam, że czuję się jak ostatnia idiotka. Kątem oka sprawdzam numer na drzwiach, w obawie, że pomyliłam mieszkania, jednak tak nie jest.
- Eeee... p-przepraszam, ale no... tu mieszka taka jedna dziewczyna... No i t-tak się składa, że akurat jej szukam, nooo i...
Czy ja się właśnie zaczęłam jąkać? Mam ochotę zapaść się pod ziemię. Bierz łopatę, pomożesz mi się zakopać.
- Aaaa, już wiem! - mówi po chwili szatyn, próbując zgarnąć szkło ręką do kartonu. - Pewnie chodzi ci o poprzednią właścicielkę, taką blondynkę, tak? Jak kupowałem mieszkanie, mówiła, że musi się przeprowadzić i wspomniała słowem o tym, że jakaś dziewczyna nie przyszła się z nią pożegnać... Trochę było jej smutno...
- Chwila. Jak to "poprzednia właścicielka"? - wypalam bez namysłu. Przecież byłam wczoraj tu z J. Wszystko było normalnie, nie mówiła nic o zmianie miejsca zamieszkania. - Kiedy kupiłeś tą kawalerkę?
- Wczoraj rano. Wieczorem już wnosiłem meble...
Spoglądam na swój telefon. Nagle wszystko zaczyna układać mi się w całość, zupełnie jakbym zrozumiała instrukcję do mebli z Ikei.
Szesnastego obudziłam Królewnę Śnieżkę, przesadzając tym samym z łamaniem. Dziś jest osiemnasty. Musiałam spać dwa dni. No to kurde spierniczyłam sprawę.
- A... czy J. mówiła, gdzie dokładnie się wyprowadza? - pytam z powoli gasnącą nutką nadziei w głosie. Facet kręci głową. - Rozumiem... To ja już lepiej pójdę... No i... przepraszam za szklanki.
- Nic się nie stało - mówi z rozbawieniem młody mężczyzna, przeczesując włosy dłonią. - Ciotka dała mi dwa komplety, bo wiedziała, że z moją gapowatością na pewno coś się wydarzy.
Przymykam drzwi, chcąc odejść, jednak czarnowłosy mnie zatrzymuje.
- Gdyby tamta dziewczyna się odezwała... czy mam jej coś przekazać...? - pyta, opierając się o framugę. Wlepiam wzrok w czubki swoich butów.
- Powiedz tylko, że Wolfe tu była - mruczę cicho i odwróciwszy się na pięcie, zmierzam schodami na dół.
Nie mam pojęcia, co teraz z sobą zrobić. Do Devona na pewno nie wrócę. Nie dziś. Nie po tym, co zrobił. Zwykle, w razie problemów, mogłam zawsze przespać się u J., ale teraz nawet nie wiem, gdzie jest. Drake'a też gdzieś wywiało. A ja... jestem w ciemnej dupie.
Siadam na ławeczce przed blokiem i otulam się szczelniej bluzą. Księżyc wychyla się zza chmur, rozświetlając nieco świat. Zimno jak nie wiem co. Nie mam dokąd pójść.
Nagle mój telefon komunikuje mnie o nowej wiadomości. Od kogo? Od szanownego Dowódcy. Wolfe, wracaj natychmiast, bla, bla, bla... A weź pan spieprzaj na bambus. Wolę sobie tu posiedzieć całą noc.
Mija właśnie jakieś trzydzieści minut. Zaraz zamarznę. Zastanawiam się, czy mam wystarczająco siły, by złamać kod, jednak kręcę głową w milczeniu. Wiem, co może mnie czekać, jeśli nadużyję swojej mocy. Jedna chwila, kaputt i do piachu. Nie za wesoła wizja.
Wtem słyszę skrzypnięcie otwierających się drzwi. Z budynku wychyla się ten sam fioletowooki, którego jeszcze dziś nieźle zaskoczyłam w mieszkaniu J. A w zasadzie w jej byłym mieszkaniu.
Facet w ręku trzyma worek ze śmieciami. Nucąc pod nosem jakąś bliżej nieznaną melodię, podąża dziarskim krokiem w stronę kontenera. Kiedy wrzuca odpadki do kosza, słyszę dźwięk tłuczonego szkła. No tak. Resztki szklanek od sławetnej ciotki. Przyznam ci, że nawet mnie to trochę bawi.
- Długo tu siedzisz - mówi nagle szatyn, nawet się nie odwracając. - Przemarzniesz.
- Nic mi nie będzie - mruczę pod nosem. Nie spodziewałam się, że mnie tym razem zauważy.
- Może... - zaczyna chłopak, podchodząc do ławeczki, na której siedzę. - Może wpadłabyś na herbatę?
Cholera. Normalnie bym odmówiła, ale potrzebuję czegoś na rozgrzanie, więc kiwam głową, zgadzając się na propozycję fiołkowookiego. Po drodze zdążyłam już zauważyć, że ten gość nigdy nie zamyka drzwi na klucz. Myśl co chcesz, ale ja zbieram każdą informację, jaka wyda mi się istotna. Nawet takie o "zwykłych śmiertelnikach", czyli tych, którzy nie mieli styczności z okrucieństwem i walką między Onymi a Oddziałowcami. Przezorny zawsze ubezpieczony od kopa z dupy strony.
Zachęcona gestem chłopaka, siadam ostrożnie na krześle stojącym przy kuchennym stole i patrzę, jak szatyn napełnia czajnik wodą. Chwilę później bez słowa podpala gaz i stawia na nim imbryk, po czym bierze się za przygotowanie kubków. W milczeniu wpatruję się w zręczne ruchy fioletowookiego, który zdaje się nie być nieświadomy, że ktoś siedzi centralnie za nim i bezczelnie się na niego gapi. Młody mężczyzna - tak przy okazji, ciekawe ile ma lat - nie jest już ubrany w płaszcz, jaki miał na sobie wcześniej. Teraz jego klatkę piersiową opina czarna koszulka na krótki rękaw z nadrukowanym logo zespołu AC/DC. Dół jego ubioru nie uległ zmianie - granatowe jeansy i trapery, te co jakieś pół godziny temu. Jest nieźle umięśniony, chociaż nie wygląda na stałego bywalca siłowni.
- Słodzisz? - pyta nagle, zdejmując czajnik z palnika. Trochę mnie tym wybija z przyjemnych rozmyślań.
- Dwie. - odpowiadam lakonicznie, próbując zamaskować rumieńce, które gwałtownie wykwitły na moich policzkach. Na szczęście nawet na mnie nie spogląda. Nie przerywając ciszy, która znowu spowiła całe pomieszczenie, szatyn stawia dwa kubki na stole, po czym przysuwa sobie krzesło i siada po mojej prawej stronie.
- Byłaś przyjaciółką poprzedniej właścicielki, tak? - słyszę znienacka pytanie.
- Raczej powiedziałabym, że po prostu się lubiłyśmy. Opiekowałam się nią - mruczę cicho, ogrzewając dłonie ciepłem filiżanki. Czuję, jakby fioletowe spojrzenie przewiercało mi duszę na wylot. - Nie miała żadnych bliskich, więc ta wyprowadzka była dla mnie nieco niespodziewana...
Spuszczam wzrok z szatyna. W jego oczach jest jednocześnie coś czarującego, ale i przerażającego, co nie pozwala mi utrzymywać kontaktu wzrokowego przez dłuższy czas. Co?! Ja się wcale nie zachwycam!
Biorę łyk ciepłego naparu, po czym odstawiam kubek na jasnobrązowy blat.
- Może nie miała innego wyboru - mówi nagle fiołkowooki, poprawiając niesforny kosmyk. No trafiłeś, chłopie, w samo sedno. To fenomenalny pomysł mojego Dowódcy, którego rozkazów J. przecież nie może ot tak sobie podważać. Ale nie mogę ci o tym powiedzieć. Nie mam zamiaru wpakowywać w to bagno kolejnej postronnej osoby. Zbyt wielu niewinnych straciło życie przez błahostki.
- Czym się zajmujesz? - pytam, chcąc zmienić temat. - Z-znaczy... jeśli mogę wiedzieć...
- To żadna tajemnica - uśmiecha się szatyn. - Jestem programistą. Układam programy komputerowe.
Programista, czyli potocznie koder. On tworzy kody, ja - niszczę. Doskonała ironia losu.
- A ty?
A wiesz, zabijam ludzi jak leci. Rozumiesz - siekiera, karabin, automat...
Boże, co ja wyczyniam. Mózgu, lepiej zamiast tego podsuń mi jakieś rozwiązanie.
- Eee... no... ja... - zaczynam się tłumaczyć, lecz w tym samym momencie rozlega się piosenka "TNT", która zapewne jest dzwonkiem w telefonie szatyna. Młody mężczyzna szybko wyciąga z kieszeni jeansów komórkę i przepraszając mnie, kieruje się w stronę korytarza.
- Tak...? Jest. Jasne... Co? Nie mogę załatwić tego w poniedziałek? Mhm... Dobra. Będę rano - cała rozmowa trwa co najwyżej piętnaście sekund. - O matko, no żyć nie dadzą - wzdycha facet, wracając do kuchni. Wykorzystuję tą chwilę i zrywam się z miejsca.
- N-no, chyba już na mnie czas... i-i w ogóle... dzięki za herbatę - mówię, wykonując jakieś niekontrolowane gesty rękoma, powoli zbliżając się w stronę wyjścia. Nagle czuję jego dłoń na swoim przedramieniu.
- W okolicy kręci się wielu nieciekawych typów, zwłaszcza po zmroku... Może mam cię odprowadzić?
- Nie trzeba! - wypalam, chyba trochę za głośno. - Eee, znaczy... dzięki. Poradzę sobie.
- Uważaj na siebie, panienko Wolfe - mówi cicho szatyn, stojąc na progu, kiedy wychodzę z mieszkania.
- Nie musisz się o mnie martwić, eee...
- Coyote - uśmiecha się szeroko fiołkowooki, po czym zamyka za sobą drzwi.

niedziela, 9 listopada 2014

Kontynuacja "Naczynia wypełnionego strachem" - Kod Absolutny

- Dzień dobry! - mówię, pogodnym tonem, pojawiając się nagle w gabinecie Dowódcy. Rzadko przychodzę tu tak wcześnie, jednak Devon widocznie nie jest zaskoczony. Siedzi w swoim czarnym fotelu, a w ręku ściska jakąś teczkę z danymi osobowymi, najpewniej dotyczącymi kolejnego celu. Gdy tylko mnie dostrzega, chowa akta do szuflady biurka.
- Witaj, Wolfe - mówi cicho, przeczesując dłonią swoje czarne włosy. Jest wyraźnie nieswój. Nieczęsto widuję go w takim stanie. Czyżby coś go martwiło?
- Czy coś się stało? - pytam, widząc jego strapioną minę. Ten jednak tylko kręci głową.
- Nic, co byłoby warte rozprawiania o tym - ucina, widząc moje zaciekawione spojrzenie. - Mam dla ciebie zadanie - zmienia temat najszybiej jak to możliwe. Siadam na krześle z czerwonym obiciem i tradycyjnie kładę nogi na blacie biurka Dowódcy. Innym Oddziałowcom w życiu by na to nie pozwolił. Mnie zawsze traktuje ulgowo. Może to dlatego, że opiekował się mną przez dwa lata? A może dlatego, że jestem jedynym członkiem Oddziałów, który nie spierniczył żadnej roboty. Sama nie wiem, ale powiem ci, że lubię czuć się uprzywilejowana.
- Co dziś mam zrobić? - pytam, uśmiechając się delikatnie. - Ilu wyeliminować?
- Nie tak prędko, Wolfe - przerywa mi Dev. - Dziś będziesz miała trochę spokojniejszą pracę. Integracyjną, że tak powiem.
Uśmiech schodzi mi z twarzy. Nienawidzę współpracować. Czuję się szczęśliwa, kiedy "pracuję" sama, kiedy nikt mi nie zawraca głowy. Wtedy nie muszę się martwić, że mój partner popełni błąd i będę musiała ratować mu dupę. Jeśli pomylę się, będąc na samotnej misji, najwyżej zginę. A co tam. Taka śmierć nawet by mi pasowała. I tak moja egzystencja nie ma głębszego sensu od zabijania Onych.
- Musisz mi psuć dzień z rana? - jęczę.
- Nie przesadzaj, Wolfe - ucina Dowódca, mówiąc chłodnym tonem. Serio, chyba wstał dziś lewą nogą z łóżka. - Chcę, żebyś udała się do jednej z dzielnic na obrzeżach. Wczoraj stało się tam coś dziwnego. Wyjaśnisz to.
- Ej, ej - wtrącam się mu w słowo. - A może jakieś szczegóły, co?
Devon patrzy na mnie i nikle się uśmiecha.
- Twój partner wie o wszystkim. Na miejscu powiadomi cię o najistotniejszych sprawach. Tu masz adres - mówi, wyrywając z bloczku jedną z kolorowych karteczek, na której dostrzegam kilka słów i liczb zapisanych czarnym piórem.
No i cholera jasna, ma mnie w szachu. Gdybym znała wszystkie dane, dotyczące zlecenia, mogłabym sobie sama z tym poradzić. Zrobił to specjalnie, złośliwiec jeden. Niech się szykuje, bo mu kiedyś odpłacę.
Wzdycham głośno, wstając z krzesła. Ruszam w stronę drzwi.
- Wolfe, uważaj na siebie - słyszę głos Devona, kiedy kładę dłoń na klamce. Wyraźnie się martwi. Tylko czym?
Kiedyś wysłał mnie samą na misję przeciw sporej szajce badytów. Ja jedna na setkę koksów. Fenomenalnie. I jeszcze się śmiał, kiedy wróciłam trochę poobijana. A teraz? Idę tylko na zwiad, kurde no, a on się trzęsie jak liść na wietrze. Kręcę głową w milczeniu.
- Spoczko. Moja siekiera jest zawsze ostra, a naboje celne - próbuję go pocieszyć. Uśmiecham się szeroko, po czym znikam Devonowi z oczu.
- Przepraszam - szepcze mężczyzna, ale ja już tego nie słyszę.
Matko, jak ja nie lubię jeździć metrem, zwłaszcza o poranku, kiedy ludzie spieszą się do pracy. Ścisk. Człowiek przy człowieku. Tak ciasno, że kiedy wsiadają, to automatycznie przesuwasz się z tłumem w głąb wagonu, a kiedy wysiadają, to niemal wypływasz na peron, wciągnięty w ten nurt ciał. A gdzie do cholery miejsce na sferę prywatną?! Trzeba było se kupić rower. Nie byłoby problemu, chyba że by mi ukradli.
Docieram na moją stację. Wreszcie! Czuję się jak ryba, którą rybak postanowił jednak oszczędzić i wrzucić ją z powrotem do wody. Mogę oddychać! Nie, wcale nie przesadzam. Skoro tak sądzisz, to zapraszam cię jutro na przejażdżkę metrem w godzinach szczytu. Zobaczymy, czy nadal będzie cię to bawiło.
Wyciągam z kieszeni zmiętą karteczkę i odczytuję bazgroły Devona. Na szczęście nie jest to tak daleko stąd. Szybko obieram kierunek i pozwalam, by nogi same mnie niosły, pogrążając się w rozmyślaniach na temat misji i dziwnego zachowania Dowódcy. Mimo że znam go tak długo, wciąż nie potrafię go rozgryźć. Jest dla mnie jednym wielkim znakiem zapytania.
Wszystkie moje myśli rozbiegają się nagle, jak stado spłoszonych ptaków. Stoję przed budowlą i sprawdzam adres z karteczką, mając nadzieję, że nie jest to tylko kolejny okrutny żart Oddziałowców. Serce wali mi jak młotem.
Stoję przed hangarem, w którym cztery lata temu mnie znaleziono. Przed hangarem, w którym cztery lata temu zabiłam swoją pierwszą trzydziestkę Onych. Przed hangarem, którego miałam nadzieję już nigdy nie zobaczyć. Wygrzebuję z kieszeni spodni komórkę, chcąc natychmiast zadzwonić do Deva, żeby dowiedzieć się o co w tym wszystkim do cholery chodzi. Numer zajęty. Świetnie.
- Eja! - słyszę nagle znajomy głos. - Wolfe, kopę lat!
Przed metalowymi wrotami hangaru, pokrytymi odłażącą farbą, stoi wysoki blondyn. W niebieskich oczach jak zwykle tańczą wesołe iskierki.
- Mike! - krzyczę, podchodząc do niego. Ostatni raz widziałam go pół roku temu, na naszej drugiej wspólnej misji. Dużo się od tego czasu zmienił. Trudno mi samej uwierzyć, że to ten sam nastolatek, którego obdarzałam ksywką "Dzieciak". Czyżby trochę wydoroślał? Mniejsza z tym, cieszę się, że jest. Jego obecność dodaje mi otuchy.
- Nie spodziewałem się, że Dowódca wyśle akurat ciebie - mówi, kiedy podajemy sobie ręce. Odpowiadam na to uśmiechem.
- Devon mówił, że przekażesz mi szczegóły. Sama wiem tylko tyle, że stało się tu wczoraj coś dziwnego. I na tym moja wiedza się kończy.
- Wejdźmy do środka - mówi Mike, uchylając wrota, które witają nas nieprzyjemnym zgrzytem. Po moich plecach przechodzi dreszcz, jednak nie daję tego po sobie poznać. Drzwi zatrzaskują się za mną, budząc uśpione echo. Cholera, chcę do domciu.
Na podłodze widoczne są ślady krwi.
- Wczoraj jeden z Oddziałowców, Stephen, miał wezwanie około północy - mówi blondyn, kucając nad zbrązowiałą plamą. - Pięć minut później sygnał się urwał. Około pierwszej nasi go znaleźli. Nie był to przyjemny widok, uwierz.
- Domyślam się - szepczę. - To robota Onych, prawda? - bardziej stwierdzam niż pytam. Nastolatek kiwa głową.
- Dokładnie. Oni i ich chore pomysły na pozbawianie życia - urywa nagle.
- Co mu zrobili?
- Naprawdę chcesz to wiedzieć? - upewnia się błękitnooki. - Kilka kobiet z oddziału nie wytrzymało, kiedy im o tym opowiedzieli...
- Mów.
Widzi zacięcie w moich oczach, więc dłużej się nie waha.
- Zaatakowali go z zaskoczenia. Kiedy udało im się go unieruchomić, po kolei odcinali mu palce. Potem rozcięli mu brzuch - krzywi się, lecz kontynuuje opis zbrodni. - I wyciągnęli z niego organy, pewnie na sprzedaż. A na koniec potraktowali jego wnętrzności kwasem solnym.
Dobra, szczerze mówiąc, to mnie zatkało. Zwykle tylko ograniczali się do tradycyjnej kulki w łeb, bez żadnego wymyślania. Chyba trochę zbladłam, bo Mike podchodzi do mnie i pyta, czy na pewno wszystko jest w porządku.
- Taak - odpowiadam niepewnie, jednak ani na moment nie tracę koncentracji. Nie mam ochoty skończyć razem z Mikiem tak jak Stephen wczoraj. Mówię o tym partnerowi.
- Oni mogą być blisko - dodaję, rozglądając się, czy aby na pewno jesteśmy sami w hangarze.
- A nawet bliżej niż myślimy - szepcze blondyn, wpatrując się w zaschniętą krew. - Wolfe?
- Tak? - patrzę na niego z niepokojem. Mam nadzieję, że nie wyleci mi zaraz z jakimś miażdżącym faktem w sprawie śmierci Stephena.
- Mogę zadać ci pytanie?
- Już to zrobiłeś - uśmiecham się półgębkiem. Przypomina mi się nasza rozmowa na pierwszej wspólnej misji.
- Czy znasz Kod Zero?
Zupełnie mnie tym zbija z tropu. Nie mam pojęcia, o czym mówi.
- Przecież kody to liczby od jedynki do tysiąca, z pominięciem sześćdziesiąt dwa... - mówię zgodnie z prawdą. Ten jednak kręci głową.
- Jest jeszcze Kod Zero. Kod Absolutny. Na jego podstawie zbudowano Oddziały. Wiem, że i ty o nim wiesz. Nie udawaj Greka. 
- Nie mam pojęcia, kto ci takich bzdur naopowiadał - burczę niemiło. - Od czterech lat jestem na służbie i w życiu...
Mike dopada do mnie i jednym silnym uderzeniem w brzuch przewraca mnie na ziemię. Co się dzieje do cholery?!
Leżę na zimnej, metalowej podłodze, przyciskając do niej prawy policzek. Kaptur spadł mi z głowy, odsłaniając moją twarz. Czuję, jak kolano błękitnookiego wbija mi się w plecy.
- Mów, albo cię zatłukę.
Te słowa mnie paraliżują. Mike przystawia mi lufę swojego pistoletu do skroni. Chce mi się płakać, zupełnie jak cztery lata temu. Chcę wyć jak zwierzę, lecz nie mogę. Wszystko grzęźnie mi w gardle. Młody mężczyzna wymierza mi solidny raz w szczękę. I kolejny. I kolejny.
- Mów suko! - wrzeszczy. Łzy napływają mi do oczu. Nie dam rady sama się obronić, jeśli nie wyciągnę swojej spluwy zza paska.
- Mike... Co to wszystko... ma znaczyć...? Kim ty jesteś... do cholery...? Po której stronie stoisz...? - pytam łamiącym się głosem, próbując kupić sobie trochę czasu. Krew spływa z rozcięcia na moim policzku i skroni.
- Stoję po jedynej słusznej stronie - charczy mi do ucha. - Wy nigdy nas nie zrozumiecie. Nie zrozumiecie naszego szaleństwa na punkcie Kodu Absolutnego. To nas różni od was, nieucywilizowanych świń! Powinniście wszyscy zginąć!
Blondyn spostrzega mój pistolet. Wyciąga i rzuca go w głąb hangaru.
Bum. Słyszysz to? Właśnie upadło wszystko, w co wierzyłam. Mike jest Onym, a ja tego nie zauważyłam. Był w domu J. Mógł ją bez problemu zabić na moich oczach. Mógł pozwolić, bym wtedy umarła, na pierwszej wspólnej misji. Mógł strzelić mi w plecy. Mógł, do cholery, nie wzbudzać mojej litości!
Mogłam mu nie ufać. Wtedy wszystko byłoby inaczej.
Byłoby. Ale nie jest.
Nie bój się. Zaraz się to wszystko skończy. Nie będziesz musiał długo czekać. Za kilka minut straci cierpliwość i właduje mi kulkę w łeb. To nie potrwa długo, obiecuję. Jestem tylko nic nie znaczącym pionkiem na szachownicy. Beze mnie gra będzie toczyć się dalej.
- Odpowiadaj szmato! - Mike krzyczy, ale ja słyszę, jakby był za grubą szybą. Nie czuję bólu, nie czuję strachu. Czekam tylko na huk. Niech to się zakończy, właśnie tu. W miejscu, w którym się zaczęło.
- Niczego nie wiem - szepczę tylko, już nawet nie wiem, czy do niego, czy do siebie. - Skąd mogę wiedzieć, czym jest ten Kod, skoro nawet nie wiem, kim ja jestem...?
Strzelaj już. Nie przedłużajmy. Żegnaj, miło było cię poznać.
Zaciskam powieki. W końcu słyszę strzał. I drugi. A potem ucisk kolana niebieskookiego na moich plecach znika. Otwieram oczy. Boże, ja żyję!
W uchylonych drzwiach hangaru stoi Devon. W ręku trzyma niezłych rozmiarów karabin. Matko, jeszcze nigdy tak się nie cieszyłam z jego obecności! Zrywam się szybko z podłogi i podbiegam do niego.
- Już dobrze - mówi spokojnym tonem. - Wybacz, że użyłem cię w roli przynęty, ale inaczej się nie dało.
Kiwam głową, nie potrafiąc powstrzymać łez. Cały świat mi się rozmazuje.
Kilka metrów od nas leży Mike. Żyje. Na jego udzie wykwita szkarłatny, krwisty kwiat. Nie oberwał mocno, ale wystarczająco, by go unieruchomić. Prawa ręka jest w gorszym stanie. Nie będzie mógł już utrzymać gnata.
- Ty sukinsynu - warczy, podnosząc się do pozycji siedzącej. - Wiedziałeś od początku, czyż nie? A mimo to pozwoliłeś mi zagrać w tą grę. Ty cholerny sukinsynu...
Lewą ręką szuka broni i w końcu ją dostrzega kilka kroków dalej. Nie dosięgnie jej. Jest uziemiony. Gdyby nie to, że przed chwilą próbował mnie zamordować, pewnie byłoby mi go szkoda. W szaleńczym amoku chłopak zaczyna przetrząsać kieszenie.
- Nie szukaj telefonu ani żadnych nadajników. Nie przydadzą się - mruczy Devon, przeładowując powoli karabin. - Ściany tego magazynu stworzone są z materiału nieprzepuszczającego fal radiowych.
- Cholera jasna! - krzyczy Mike na całe gardło. - Niech was wszystkich piekło pochłonie! Oddawaj Kod Absolutny, szujo!
- Zabawne - mówi Devon, przekrzywiając lekko głowę. - Miałeś go na wyciągnięcie ręki.
Blondyn i ja natychmiast spoglądamy na Dowódcę. Ten uśmiecha się do mnie delikatnie.
- Przepraszam Wolfe, że nie powiedziałem ci tego wcześniej. Nie jesteś taka jak wszyscy. Jesteś jedyna w swoim rodzaju. Jesteś Kodem Zero.
Nie no. To są chyba jakieś jaja. Że czym jestem, przepraszam bardzo?
Mike gapi się tylko, raz na mnie, raz na Devona.
- Ona... Ona jest... Ona to Kod...?! - szepcze do siebie, nie mogąc pojąć, o co chodzi. Zupełnie jak ja. Chociaż nie, on chyba wie więcej ode mnie.
- Dziewiętnaście lat temu współpracowałem z Onymi nad pewnym projektem. Projektem osobowości, potrafiącej złamać wszystkie kody, w tym kod ludzkiej podświadomości. W testach zginęły setki ludzi, ale w końcu coś powstało. Osobowość, która w kodzie DNA miała zapisany Kod Absolutny. To byłaś ty, Wolfe - mówi cicho Devon.
- Chwila - przerywam szatynowi. - Ale że kurde co?! Kim ja jestem?! CZYM ja jestem?!
- Jesteś istotą, która powstała na bazie ludzkich genów w jednym z laboratoriów, daleko na zachodzie. Kiedy już badania zostały ukończone, zamknięto cię w pomieszczeniu zwanym "skarbcem nauki" i tam pozostawałaś w stanie uśpienia przez piętnaście lat. Kiedy Oni najmniej się tego spodziewali, wykradłem cię i wywiozłem tutaj. Dokładnie w to miejsce, w którym teraz stoimy. Tej samej nocy zabiłaś kilkudziesięciu Onych. Postanowiłem, że nie możesz działać sama, więc wziąłem cię pod swoje skrzydła.
- Dlatego nie pamiętam swojego życia. Po prostu go nie miałam - szepczę, a po moich policzkach toczą się łzy. - Moją matką jest probówka, a ojcem grupa naukowców. Dlaczego...? Dlaczego żyję?
Ten jeden dzień zachwiał całym moim światem. A zapowiadał się tak pięknie.
- Co?! - krzyczy nagle Mike. - To ty odpowiadasz za zniknięcie bez śladu trzydziestki moich współbraci?! Wśród nich był mój ojciec i brat! Zabiłaś mi rodzinę! Jedyną rodzinę, jaką miałem!
I dzieje się coś, czego nigdy się nie spodziewałam. Mike, mój niedoszły przyjaciel i zabójca, płacze. Płacze jak dziecko. Płacze, bo stracił bliskich. A ja nigdy ich nie miałam. Ten widok rozczula moje serce, ale ocieram łzy. Chciałabym podejść do chłopaka i go przytulić, ale wiem, że nie mogę. Nie po tym wszystkim. Nie. Po prostu nie.
- Skończmy to, Wolfe - mówi Dowódca, podając mi swój karabin. Stoję przez chwilę bezradnie patrząc na trzymaną w dłoniach broń. Skoro się powiedziało "A", to musi się powiedzieć "B". Gra zaczęła się tamtego dnia, w supermarkecie J., a zakończy się dziś, właśnie tu.
- Daruj - mówię, podchodząc bliżej. - Ale inaczej nie można. Bez ciebie ta wojna dalej będzie trwała. A beze mnie może nie...
W końcu przecież awansowałam z pionu na królową. To o mnie przez tyle lat walczyli Oni i Oddziałowcy. Ale czasem trzeba królowej uczynić to, co należy do kata.
Celuję prosto w serce. Umrze natychmiast, bez zbędnych cierpień.
- Żegnaj - szepcze Mike, spuszczając głowę. - Może i wygrałaś bitwę, ale nie wojnę. Oni cię odzyskają. Przysięgam...
Dalej nie mówi już nic. Huk strzału wszystko zagłusza, nawet moje uczucia. Martwe ciało pada na ziemię, a w błękitnych oczach gasną iskry. Już na zawsze.
Tego dnia straciłam przyjaciela. Straciłam też wroga. Ciężko mi się pogodzić, że Mike, którego znałam, nigdy nie istniał. Ale widocznie tak miało być. Przypadki nie istnieją.
Nie wiem, czy jeszcze kiedyś się spotkamy, ale teraz wiesz już o mnie dużo więcej. Hm, w sumie ja o sobie też. Wiem już kim jestem. Czeka mnie jeszcze długa droga, zanim to zaakceptuję, ale będę się starała, obiecuję. Trzymaj za mnie kciuki.
Za mnie. Kod Absolutny, Wolfe. Około dziewiętnastoletnią kadetkę elitarnego Czarnego Oddziału, z chorymi wizjami, które może są prawdą, a może nie. Za podobną do ludzi istotę, która stroni od ludzi jak może, choć czasem nie może. Po prostu za mnie.
Widzisz? Historia znowu zatoczyła błędne koło. Bo tym tylko jest nasze życie. Jednak może kiedyś uda się je przerwać? Kto wie? Może uda się właśnie tobie... Życzę ci szczęścia. Nie stań się nigdy pustym naczyniem, wypełnionym jedynie strachem. Wierzę w ciebie.
Kod Absolutny, Wolfe.
***
Chciałabym bardzo podziękować pewnej osobie, która mnie natchnęła. Tak, Liri, o Tobie mówię :D Bez Ciebie to raczej nie dałabym rady się za to zabrać :3 Nie wiem co, mam mówić. Może po prostu dzięki :]
Tak. To już jest chyba koniec opowieści o Wolfe. Może kiedyś jeszcze coś się pojawi, ale nie obiecuję. Teraz czas mi wrócić do Wędrowca :3 Oby wena na tą opowieść wreszcie wróciła ;)
Pozdrawiam :D
Kod Abso... (sziiit, nie to xD) Cillianna

piątek, 7 listopada 2014

Kontynuacja "Błędnego koła" - Naczynie wypełnione strachem

Bywają złe dni. Bywają i jeszcze gorsze. Ale dzień dzisiejszy przerósł wszystkie moje najśmielsze oczekiwania. Dlaczego? Zaraz ci opowiem.
Zaczęło się niewinnie, od tego, co zaczyna niemal każdy mój dzień. Od wezwania Dowódcy. Upewniwszy się wcześniej, że Drake na pewno pojawi się w mieszkaniu J., dziewiętnastoletniej blondynki, którą mam bronić przed Onymi, ruszyłam w drogę do bazy dowództwa, która znajdowała się w jednej z dzielnic, do której porządni ludzie zazwyczaj nie lubią chodzić. Nie dziwię się im. Kiedy pierwszy raz Devon mnie tu przyprowadził, miałam ochotę uciec z głośnym krzykiem. Proszę bardzo, śmiej się. Może to i dla ciebie żałosne, ale ja nadal się boję. Wtedy często pojawiały się moje wizje. W miejscach takich, jak to, nie potrafiłam ich odeprzeć. Zalewały mnie, strzępki wspomnień przeplatane z koszmarami. Do dziś nie potrafię rozróżnić, które z nich były prawdą, a które tylko wymysłem mojej chorej wyobraźni.
Ach, zapomniałam. Przecież ty niczego nie rozumiesz. Nie powiedziałam ci za wiele o sobie. Wybacz, przyzwyczajenie. Już to nadrabiam. Moja historia nie będzie długa - pamiętam tylko kilka lat swojego życia. Nie wiem, gdzie się urodziłam, ani jacy ludzie byli moimi rodzicami. Nie wiem, czy miałam szczęśliwe dzieciństwo, ale lubię sobie wyobrażać, że tak. Ba, ja nawet nie wiem, jak mam na imię. 
Pewnego dnia po prostu się obudziłam w hangarze na obrzeżach miasta. Wokół mnie byli martwi ludzie. Około trzydziestu męskich ciał. A ja ściskałam w dłoniach siekierę, w całości ubabraną zbrązowiałą krwią. Byłam przerażona. Wtedy znaleźli mnie Oddziałowcy. Zadawali wiele pytań, ale choć bardzo się starałam, nie potrafiłam znaleźć na nie odpowiedzi. W mojej głowie była pustka. Nie było tam nawet słów, tylko strach. To chyba przerażało mnie bardziej niż to, że zabiłam tyle osób. Później Dowódca - młody mężczyzna o kruczoczarnych włosach i złocistych oczach powiedział mi, że wszyscy, których wysłałam na tamten świat, bez wyjątku, należeli do bezimiennej organizacji, która próbuje sterować ludzkością i to z dużym powodzeniem. To byli Oni. Tak, ci sami Oni, z którymi do dziś się użeram. Dowódca był wdzięczny za wykonaną "robotę", a ja nie potrafiłam niczego powiedzieć. Siedziałam tylko na podłodze, ściskając narzędzie zbrodni i wyłam jak zwierzę. "Jak wilk" - zauważył wtedy jeden z Oddziałowców i tak już zostało do dzisiaj.
Jestem Wolfe. Około dziewiętnastoletnia dziewczyna z chorymi wizjami, stroniąca od ludzi jak tylko może.
Ale czasem nie może. Właśnie tak, jak dziś. Już przebolałam to, że musiałam jechać zatłoczonym metrem. Przebolałam to, że musiałam odpowiedzieć chociaż krótkie "cześć" każdemu Oddziałowcowi w kwaterze, który witał mnie z nadmiernym entuzjazmem. Ale jednego nie przebolałam i na pewno nie przeboleję. Właśnie tego, o czym zadecydował dziś Dowódca.
- Witaj, Wolfe! - zakrzyknął Devon, kiedy tylko pojawiłam się w drzwiach jego gabinetu. - Jak się czujesz? U J. wszystko w porządku? - zapytał, kiedy usiadłam na krześle z czerwonym obiciem, kładąc nogi na jego biurku.
- Och, daruj sobie te ceregiele - mruknęłam, wznosząc oczy do nieba. - J. żyje i to chyba wystarczy. Mów, czego dzisiaj ode mnie chcesz.
- Zlikwidujesz jeden cel - uśmiechnął się czarująco. Trzeba przyznać, że jest przystojnym facetem i gdyby chciał, miałby każdą kobietę na zawołanie. Jednak Devon z tego przywileju nie korzysta. Jest dziwny. Trochę jak ja.
- Co takiego jest w nim niezwykłego, że żeby zlecić mi tą misję, każesz mi przyjść do swojego gabinetu, zamiast do centrum zleceń na parterze? - spytałam, jak zwykle z pewną dozą nieufności. Tak, dokładnie. Nie ufam nikomu. Ani żadnemu Oddziałowcowi, ani Drake'owi, ani J., ani nawet Dowódcy, który zaopiekował się mną, kiedy straciłam wszystko. Nie ufam. Nie i koniec. Dlaczego? Bardzo dociekliwy jesteś. Sama nie wiem. Może ktoś kiedyś mnie skrzywdził? Wspomnienia uleciały, a skaza na psychice pozostała. Ba, nie tylko na psychice. Kiedy Dev po raz pierwszy mnie tu przyprowadził, pokazał mnie oddziałowemu medykowi, Darrellowi. Kiedy Darrell zobaczył moje plecy, powiedział tylko "ło matko bosko", a to chyba nie świadczy najlepiej. No cóż, te blizny to jedyne "pamiątki" po moim dawnym życiu. Teraz jestem Wolfe.
- Nic, a nic - uspokoił mnie Dowódca, szperając w kartotekach. - Taki sam Ony, jak każdy inny - rzekł, kładąc akta mojego celu na biurku. Zerknęłam na zdjęcie i kartkę pokrytą zapiskami Devona.
- Sam Tristan. Dwadzieścia siedem lat. Metr dziewięćdziesiąt... - odczytałam kilka informacji, po czym zamknęłam teczkę i rzuciłam ją z powrotem na blat. - Co ty, kurde, jaja sobie robisz?! - warknęłam. Zabiłam takich setki. - Mów o co naprawdę ci chodzi, zanim się wkurzę.
Mężczyzna westchnął i poprawił okulary na nosie.
- Wolfeee... - mruknął błagalnie. Już wiedziałam, czego chce.
- Nie, nie ma mowy - ucięłam. - Dobrze wiesz, że się na to nie zgodzę.
- No ale... Wolfciu, naprawdę nie ma nikogo innego, kto sprawdziłby się w tym lepiej niż ty - powiedział, siadając naprzeciwko mnie.
- Nie, nie rób mi tu teraz tych swoich słodkich oczu - burknęłam, patrząc na rozczulającą minę Dowódcy. - Dobrze wiesz, że gram solo. Zawsze.
- No, ale co ja zrobię? Ten nowy nabrał się nawet na wyświechtany "kod 62"... Jak ty go czegoś nie nauczysz, to nikt nie da rady. Weź go na tą jedną, prostą misję, pokaż mu podstawy... - jęknął, próbując mnie przekonać.
- Czekaj - przerwałam mu. - Mówisz, że nabrał się na "kod 62"?
- No, dokładnie - Dev uśmiechnął się półgębkiem, widząc zaciekawienie w moich oczach. - To co, zawołać go? - zapytał. Mimowolnie skinęłam głową. - Mike, wejdź!
- Ło matko bosko.
Tylko tyle byłam w stanie powiedzieć. O mało nie dostałam zawału, kiedy zobaczyłam blond czuprynę, rozwichrzoną we wszystkie strony. Niebieskie oczy rzuciły mi szybkie spojrzenie i już po chwili ich nastoletni właściciel się uśmiechnął. To był Dzieciak, który wtedy zaczepił mnie przed sklepem. Ten, który zbierał szczękę z podłogi, gdy dowiedział się, kto jest gościem, którego szukał. Ten, który rozbawił mnie po raz pierwszy od dłuższego czasu.
- Witam, panienko. Jestem... - zaczął, lecz przerwałam mu.
- Nie musisz się przedstawiać. Wystarczy mi, że jak zawołam "Dzieciak", to przyjdziesz i będziesz słuchał, a potem posłusznie to wypełnisz.
Dzieciak spojrzał na Dowódcę. Ten tylko skinął głową, jakby chciał powiedzieć: "z Wolfe się nie dyskutuje" (a sam przed chwilą próbował, hipokryta jeden).
- To jak będzie? - zapytał Devon, ściągając okulary z nosa. Westchnęłam tak głośno, jak gdyby zaraz miano mnie zaprowadzić na rzeź (co w sumie aż tak bardzo nie mijało się z prawdą).
- Jedna. Misja. - mruknęłam, ważąc dokładnie każde słowo. - I ani jednej więcej.
Obydwaj faceci momentalnie pokiwali głowami. Wstałam z drewnianego krzesła i ruszyłam w stronę drzwi wyjściowych.
- Dzieciak, za mną, bo cię zostawię - powiedziałam, opuszczając gabinet. Nawet nie musiałam się odwracać, żeby wiedzieć, że za mną idzie.
- Dzięki, Wolfe! - krzyknął za mną Dev na odchodnym.
No i w tym właśnie momencie dochodzimy do chwili obecnej. Jesteśmy w mieszkaniu na przedmieściach. J. robi kolację, Drake nawala w jakąś strzelankę na konsoli (a czego się spodziewałeś po niezrzeszonym Oddziałowcu, który ma akurat wolny czas? Że kwiatki będzie sadził?). Pakuję do czarnej torby wszystkie potrzebne rzeczy, a Dzieciak siedzi i się gapi. Trochę mnie to irytuje, kiedy ktoś patrzy mi na ręce. No dobra, nie trochę. Bardzo. Właśnie dlatego zawsze działam w pojedynkę.
- Latarka - mruczę do siebie, sprawdzając, czy aby na pewno wszystko zabrałam. - Jest. Lornetka. Jest. Saperka. Jest. Rękawiczki. Są. Dwa duże worki. Są. Dwa mniejsze worki... Też są - Dzieciak posyła mi zdziwione spojrzenie.
- Po co aż tyle worków? - pyta.
- Na wypadek, gdyby ktoś mnie wkurzył.
Milknie momentalnie. Chyba miał nadzieję, że nauczę go dziś czegoś w stylu rozpoznawania terenu i innych bzdetów. Coś mi się wydaje, że jeszcze nie ma nikogo na sumieniu.
- Siekiera - wyliczam dalej. Tak, dokładnie ta sama, z którą mnie kiedyś znaleziono. - Naboje. Żelki. Czekolada. Wszystko jest.
Dzieciak pewnie chciałby zapytać, po co mi słodycze na misji, ale się nie odzywa. J. woła nas, bo właśnie przyrządziła kurczaka z warzywami, jednak ja nadal pozostaję na miejscu. Wykręcam się, że nie mam na nic ochoty. No co? Dziwisz się? Zbyt wiele razy próbowano mnie otruć. Jem tylko to, co sama sobie ugotuję.
Dzieciak za to leci w te pędy. Racja, niech się porządnie nażre, żeby mi zaś nie marudził po drodze. Jeden problem mniej.
Jest już ciemno, kiedy wychodzę z mieszkania. Dzieciak wlecze się za mną, niosąc moją torbę. Niech się uczy, że to ciężka praca! Idziemy powoli, nie spiesząc się wcale. Cel kończy robotę dopiero za trzy godziny. Mamy tonę czasu.
- Panienko Wolfe...? - zaczyna Dzieciak, nieco niepewnie, jak zwykle. - Mogę o coś zapytać?
- Dajesz - mówię obojętnie, nawet się nie odwracając.
- Wiesz, ilu zabiłaś?
Przystaję gwałtownie i patrzę na chłopaka. Przez kilka sekund panuje niczym niezmącona cisza.
- Nie. - szepczę tylko. - Już dawno straciłam rachubę.
Przyznam ci, że to pytanie wywołało dziwne uczucie w moim żołądku. Dawno tego nie czułam, naprawdę. Może dlatego, że przez cały czas traktowałam siebie jak maszynę do zabijania, zapominając całkowicie, że jestem tylko człowiekiem. Ponowiłam marsz, przyspieszając trochę. Dzieciak nie odzywał się więcej przez całą drogę.
W końcu dochodzimy przed wielki, oświetlony budynek, w którym to pracuje Sam Tristan. Cholera, nie powinnam nazywać celów po imieniu, bo potem zaczynam się zastanawiać, czy postępuję słusznie. Przecież ten gość też ma swoje życie, rodzinę... Nie. Nie mogę myśleć w ten sposób, bo w końcu zwariuję. To tylko Ony, jeden z wielu, których trzeba bezwzględnie wyeliminować. Nie ma innego wyboru.
Dzieciak siada na ławeczce w parku naprzeciw przeszklonej budowli. Sama włażę na drzewo i przez lornetkę gapię się na drzwi wyjściowe. W pobliżu nie kręci się żaden podejrzany człowiek, co bardzo mnie cieszy. Jedno ciało tej nocy w zupełności wystarczy.
Mijają jakieś dwie godziny. W tym czasie Dzieciak zdążył wyskoczyć na kebaba i frytki. Matko, ile on może jeść? Puszczam mimo uszu jego pytanie, czy chcę trochę, ciągle obserwując wejście do siedziby firmy Onego. W końcu, po paru minutach ktoś wychodzi. Tak, ten sam, którego zdjęcie dał mi Devon. Mój cel. A w zasadzie "nasz".
Daję Dzieciakowi znak, żeby się zbierał i zręcznie zeskakuję z gałęzi. Facet, niczego nieświadomy, idzie chodnikiem, nieustannie rozmawiając przez komórkę. Trzeba będzie poczekać, aż skręci w jeden z zaułków, a wtedy spokojnie go dobić. Drżącą ręką trzymam pistolet automatyczny, ukryty pod bluzą. Ścisk w żołądku przybiera na sile. Cholera, co się ze mną dzieje?
Dzieciak chyba widzi, że coś jest nie tak. Przystajemy na chwilę.
- Panienko...? Coś się stało? - pyta, chwytając mnie za ramię.
- Wszystko w porządku - odpowiadam cicho, próbując się uspokoić. - Wszystko w porządku.
Dostrzega przerażenie w moich oczach.
- Mogę zadzwonić po kogoś z Oddziału... - proponuje, lecz kręcę głową i wyrywając się z jego uścisku, idę za celem.
- Dam sobie radę - mówię bardziej do siebie niż do niego. Opanuj się kobieto! Jeden strzał i wracasz do J. Jeden strzał i znowu będziesz mogła działać solo. Tylko jeden strzał. Przecież tego nie spieprzysz.
Biorę głęboki oddech i skupiam myśli. Już lepiej. Czasem sama muszę sobie zasadzić kopa w miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, ale to pomaga. Nie mogę się znowu zmienić w puste naczynie wypełnione jedynie strachem. Nie ma takiej opcji.
Cel skręcił w jedną z pustych bocznych uliczek. Lepszej możliwości nie było. Takie zakamarki to moja specjalność. Każę Dzieciakowi trzymać się z daleka i zmniejszam dystans między sobą a Onym. Chyba trochę przesadziłam. Na pewno już mnie zauważył kątem oka, ale mówi się trudno.
I właśnie w tej chwili dzieje się coś, czego się nie spodziewałam. Cel wyciąga gnata z wewnętrznej kieszeni marynarki i natychmiast odwraca się tak, że stoi teraz przodem do mnie. W ostatniej chwili uskakuję w bok, lecz kuli udaje się drasnąć moje lewe ramię. Słyszę kolejny huk wystrzału. Ony z impetem ląduje na ziemi. Nie wiedząc, o co chodzi, oglądam się za siebie. Dzieciak opuszcza dłoń z pistoletem.
- Nic ci nie jest, panienko? - pyta, patrząc, jak próbuję zatamować krwawienie. Wyszczerzam zęby w uśmiechu.
- Hej, niezły jesteś - mówię po chwili, otrząsnąwszy się z zaskoczenia. - Podaj torbę, trzeba szanownego gościa spakować.
Blondyn szybko wykonuje moje polecenie i pomaga mi włożyć ciało do czarnego worka.
- Jeden. - szepcze nastolatek. Spoglądam na niego pytająco. - Będę liczył. Liczył, ilu ich zabiłem.
Kilkanaście minut później jesteśmy już w starym parku na skraju miasta. W nocy praktycznie nikt tu nie przychodzi, więc mamy wole pole do działania. Biorę w dłoń saperkę, chcąc zabrać się do wykopywania dołu, lecz Dzieciak uprzedza mnie, taszcząc za sobą większą łopatę. Bez żadnych zastrzeżeń oddaję mu tą robotę. Przyznam, że bardzo nie lubię tego robić i chętnie popatrzę, jak mnie wyręcza. Niebieskooki wykopał już sporych rozmiarów dziurę i wrzucił do niej czarny worek, po czym zabrał się za zakopywanie zwłok.
- Dzieciak. Czekaj - mówię. - Trzeba skołować psa.
- Psa? Po co? - pyta, opierając się o trzon łopaty.
- Kiedy policyjne psy coś tu wyniuchają, policjanci dokopią się tylko do truchła psa, myśląc, że o to chodziło ich czworonogom. A nasz Ony będzie sobie tam spokojnie gnił i nikt nie będzie mu zakłócał spokoju.
Chłopak kiwa głową.
- Zaraz jakiegoś przyniosę - mówi. - Widziałem chyba jednego koło kontenerów na śmieci. Ledwo żył, więc tylko oszczędzę mu cierpień.
Już po dwóch sekundach Dzieciak znika mi z oczu. Pojawia się chwilę później, a w mniejszym worku ma to, po co poszedł.
- Kiedy go znalazłem, już nie żył.
- Dobrze - mówię, kucając pod drzewem. - Nie lubię zabijać zwierząt.
Wiem, wjeżdża to trochę na hipokryzję, bo dość często mówię "zabiję jak psa", ale mniejsza z tym.
Czekam, aż Dzieciak wykona robotę do końca. Po piętnastu minutach siada obok mnie, otrzepując spodnie z ziemi. Jest nieźle wymęczony. Wyciągam czekoladę z torby i podaję mu.
- Masz, cukier jest dobry na szybki wzrost energii.
Gdybyś tylko zobaczył, jaki ma zaciesz, nie uwierzyłbyś, że to ten sam chłopak, który jeszcze tej nocy zabił po raz pierwszy. Pochłonął całą tabliczkę tak szybko, że aż mnie zatkało.
- To co? Wracamy do dowództwa? - pyta, ocierając usta wierzchem dłoni.
- Jasne. Robota wykonana - mówię, pomagając mu wstać z ziemi pokrytej opadłymi liśćmi.
Jedziemy metrem. Tym razem wagon świeci pustkami, co wcale nie jest dla mnie powodem do smutku.
- Wiesz - zaczynam - należy ci się pochwała za natychmiastową reakcję.
- Żaden problem - odpowiada blondyn. - Taka praca, panien...
- Daj se spokój z tym "panienkowaniem" - przerywam mu. - Wolfe.
- Mike. - mówi, ściskając moją rękę.
Fakt, też sobie dam spokój z "dzieciakowaniem".
- A więc, Mike, powiedz Devonowi, że sądzę, że z teorii jesteś słaby jak kisiel, ale za to w praktyce jest dużo lepiej. - uśmiecham się nikle. - Ja zaraz wysiadam.
- Nie pojedziesz do niego ze mną? - pyta lekko zawiedziony. Kręcę głową.
- J. mnie potrzebuje. Może spotkamy się jeszcze kiedyś - mruczę cicho, wstając z miejsca. - A i pamiętaj - mówię na odchodnym. - Kod 62...
- Dobra, dobra - ucina Mike. - Raz się człowiek pomyli, a ty będziesz wypominać do końca życia... - udaje oburzonego, jednak zaraz na jego twarz wstępuje uśmiech. Żegnam się z nim i wychodzę z wagonu, kiedy pociąg zatrzymuje się na mojej stacji. Może jeszcze z tego Mike'a będą ludzie.
Poprawiam kaptur na głowie i ruszam w stronę mieszkania J., pędzona jakimś dziwnym uczuciem, które unosi mnie na duchu. Naprawdę dawno się tak nie czułam - zupełnie jakbym była czymś więcej niż tylko naczyniem wypełnionym strachem. Bo może tak jest...
***
Ja pierdziu. Jeszcze nigdy tak szybko nie napisałam rozdziału O.O Tak, chyba polubiłam ten styl ;) Nawet bardzo :) Nie wiem, czy będzie więcej notek o Wolfe, chyba, że mnie coś natchnie :) Wędrowiec stoi w miejscu. Kurde. Może uda mi się coś wreszcie ruszyć.
Pozdrawiam serdecznie :3
Cillianna