poniedziałek, 29 grudnia 2014

W tym świetle

Przyspieszam gwałtownie, skręcając w zaułek między dwoma obdrapanymi, wysokimi budynkami. Jesienny wiatr uderza we mnie swoim przenikliwym zimnem, rozchylając poły Devonowego płaszcza, który zdążyłam zwinąć z domu Dowódcy tak, że nawet kamerdyner nie zauważył. Szybkim ruchem przeładowuję pistolet. Cel jest już martwy, ale nadal muszę uważać. Zwłaszcza teraz. Zwłaszcza w tej okolicy.
Spoglądam w górę, opierając się plecami o mur pokryty różnokolorowym graffiti. Tak długo, jak będę siedziała cicho, nikt nie powinien mnie zobaczyć. Złamałam kod. Znowu. Masz rację, wkrótce mogę zacząć tego żałować. Narzuciłam cząsteczkom powietrza wokół mnie, by nie przepuszczały do ludzkich oczu nawet powidoku mojej postaci. Wcześniej, kiedy jeszcze nie znałam tego sposobu (czyli "aż" jakiś miesiąc temu), pokrywałam się cała fragmentami przestrzeni podporządkowanej mojej woli jak zbroją, co z kolei pochłaniało hektolitry energii w ciągu paru sekund. Wystarczyłoby na pięć minut, a potem do piachu.
Kucam i obejmuję kolana rękoma. Trwam przez chwilę w ciszy, mąconej jedynie żałosnym wyciem jakiegoś bezpańskiego psa, jakich dużo jest w tej dzielnicy. Z tego dziwnego letargu wyrywa mnie nagle stukot ciężkich, wojskowych butów. Mężczyźni. Co najmniej dwóch. Idą w moją stronę.
- Jesteś pewny, że to ona, Warren? - pyta nagle jeden z nich, ponurym głosem.
- Dwójka dał nam na nią namiary. Skoro tak, to musi być ten "potwór".
Podchodzą bliżej, teraz już mogę ich wyraźnie dostrzec. Pierwszy jest szatynem o stosunkowo drobnej budowie, drugi zaś jego istnym przeciwieństwem. Obaj mają na sobie podobne ubrania - ciemne spodnie i czarne, skórzane kurtki. Nagle za jednym mężczyzn dostrzegam niską dziewczynę. Złociste włosy są brudne i posklejane. Oczy ma zapuchnięte od płaczu. Nadgarstki spętane są sznurem, którego koniec znajduje się w dłoni dobrze umięśnionego faceta.
- Pospiesz się, Adrien. Strasznie się grzebiesz. Rób, co musisz i spadajmy.
- Nie, proszę... Nie... - szepcze dziewczyna. - Ja nie wiem, o co chodzi... Nie jestem żadnym...
Jej cichutką wypowiedź przerywa solidny raz wymierzony przez Warren. Dziewczę natychmiast upada, a z jej nosa zaczyna płynąć krew. Płacz blondynki nasila się, jednak zdaje się, że na facetach nie wywiera to żadnego wrażenia.
- Adrien - szatyn łapie nastolatkę za poszarpaną koszulę i podnosi ją z ziemi. - Kazali zlikwidować Kod Absolutny, więc zrób to.
Co? Chwila, zaraz. Czy oni biorą ją za mnie?!
- Dziś się nie zabawimy, kwiatuszku - mruczy posępnie Adrien, wyciągając gnata z wewnętrznej kieszeni kurtki. - Dobranoc, dziecinko - mówi, przykładając lufę do skroni rozpłakanej dziewczyny.
Zamykam oczy. A potem słyszę huk.
Kiedy ostrożnie uchylam powieki, widzę tylko zszokowane twarze dwóch Onych. Cholera, nie dość, że się ujawniłam, to jeszcze trzymam za nadgarstek wyższego faceta, kierując jego pistolet ku niebu, nie pozwalając mu skrzywdzić nastolatki. Dziewczyna, która siedzi teraz w bezpiecznej odległości, spogląda na mnie i niespodziewanie przestaje płakać. Przez ułamek sekundy na jej twarzy gości delikatny uśmiech. A potem wszystko pęka jak szklane naczynie.
- To ona! To Kod! Brać ją! - wrzeszczy blondynka, podnosząc się z klęczek. Obnaża zęby w psychopatycznym uśmiechu, kiedy dostrzega moje osłupienie. Powietrze nade mną rozdziera przeszywający, piskliwy dźwięk. Sygnał wzywający do gotowości.
Najszybciej jak potrafię dobywam mojego pistoletu i ładuję kilka kul w pierwszego lepszego Onego. Mimo moich starań ciągle zalewa mnie fala ludzi ubranych w szare i czarne stroje. Któryś z nich ładuje karabin, inny przeładowuje automat.
- Nie, do cholery! Żywcem, idioci! Żywcem! - wrzeszczy ktoś, możliwe, że Warren.
Strzelam do tych, którzy są najbliżej, jednak na wiele się to nie zdaje. Może i zabiłam kilkunastu, ale cóż to znaczy w obliczu setek? Zaraz zabraknie mi amunicji, a nie mam ze sobą żadnej innej broni. Mają mnie podaną jak na tacy.
Posyłam celnie ostatnią kulę, bezradnie próbując znaleźć jakiś sposób na ucieczkę. Wtem czuję jak coś uderza w moją lewą nogę, a potem jeszcze w ramię i udo. Zaraz potem padam bezwładnie na ziemię. Nie udaje mi się już wyrwać z ciała tych cholernych paraliżujących strzałek.
- Choleaaa - wyję. Matko, już nawet nie jestem w stanie mówić. Bełkoczę jak jakiś nawalony menel. Nie potrafię chociażby podnieść ręki, by obronić się przed wszechobecnymi Onymi. Szorski sznur ociera moje ręce, knebel zatyka mi usta. Czyli, jak się okazuje, załapanie Kodu to dziecinna igraszka. Gdzie jest w takich chwilach Dowódca, ja pytam...?! Obraz rozmazuje mi się przed oczami, powoli osuwam się w ciemność. Głosy dochodzą z daleka. Wszystko jest takie ciężkie...
- Do departamentu, migiem! Jak się ta potwora znowu przebudzi to nie będzie tak łatwo! - ledwie słyszę kobiecy krzyk. To chyba ona... ta, którą próbowałam uratować. Bohaterstwa... mi się... kurna... zachciało. Jestem... Kod Absolutny. Jestem... do niczego.
***
Jasno. Mimo że zakrywam ręką oczy, światło nadal mnie oślepia. Gdzie jestem? Chyba w tym ich całym departamencie. Nie tego się spodziewałam. Gdzie są kajdany? Pogrążona w mroku sala tortur? Może chociaż laboratorium? Nie? Znowu pudło?
Od kiedy to Oni traktują kogokolwiek humanitarnie?
Leżę na czymś zaskakująco miękkim, a w powietrzu wyczuwam wyraźnie zapach środków dezynfekujących. Jak w szpitalu.
Powoli otwieram oczy, podnosząc się do pozycji siedzącej. Cholera, zabrali wszystko, co miałam przy sobie, łącznie z moją ukochaną bluzą i płaszczem Devona. Mam na sobie jasnoszary, o wiele za duży mundur, identyczny, jakie noszą najniżsi stopniem kadeci tej organizacji. Wszystkie ściany są białe, prócz jednej, którą stanowi sporych rozmiarów szyba. Podnoszę się z posłania i podchodzę do niej. Pierwszy raz taką widzę - jej struktura wewnętrzna utrudnia znalezienie kodu. Nieźle się przygotowali.
- Witaj - słyszę nagle za sobą. Odwróciwszy się, dostrzegam wysokiego, szczupłego szatyna, którego widziałam już wcześniej. Jak ten Warren, czy jak mu tam było, tu do cholery wszedł?! Pomieszczenie nie ma żadnych drzwi, a jedyny kontakt ze światem umożliwia okno, obok którego stoję. Mimowolnie przyjmuję pozycję obronną i zaciskam dłonie w pięści.
- Hej, spokojnie Zero. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić. Chcę tylko pogadać.
Odpowiada mu milczenie.
- Jak chcesz. Robimy to tylko dla twojego dobra. Porozmawiaj ze mną, a zobaczę, co da się zrobić, by wnieść o twoje ułaskawienie. Widzisz? Mimo że... hmm... zdarzyło ci się pozbawić życia wielu naszych ludzi, proponuję ci ugodę, więc może z łaski swojej...
- Nie mów mi, co mam robić - warczę beznamiętnie. Facet zbliża się do mnie o kilka kroków, jednak wciąż utrzymuje bezpieczną odległość.
- Na twoim miejscu byłbym grzeczniejszy, Kodzie Absolutny. Chyba nie chcesz, by przyszedł ten zły policjant, co? Wtedy nie będzie już tak miło. To jak?
- Spierdalaj na bambus, Warren.
Mężczyzna uśmiecha się półgębkiem i siada na skraju niskiego, okrągłego łóżka, na którym się obudziłam.
- No ładnie, znasz nawet moje imię. W takim razie może najwyższy czas się przedstawić, co Zero?
Chcą poznać mój wewnętrzny kod. Ha, niedoczekanie.
Zupełna cisza utrzymuje się w pomieszczeniu przez kilka minut. Lekko mrużę powieki i sięgam umysłem w stronę Onego. Warren przygląda mi się przez chwilę.
- Nawet nie próbuj planować ucieczki - opiera łokcie na kolanach. - To nie ma sensu.
- Dlaczego tak mówisz? - próbuję kupić sobie trochę czasu.
- Sam byłem... a w zasadzie to nadal poniekąd jestem tu więźniem. I wiem, że nie ma opcji samodzielnego opuszczenia tego miejsca... oprócz śmierci.
Serio? Próbuje wzbudzić we mnie litość? No proszę, to zbyt żałosne.
- Widzisz tą bransoletę? - pyta Ony, unosząc swój nadgarstek, na którym dostrzegam szeroką, srebrną błystkotkę z jasnoszarym oczkiem. - Masz identyczną.
Wstyd przyznać, ale dopiero teraz ją zauważam. Och, nie dziw się, środki otumaniające jeszcze nie przestały działać do końca.
- Wiesz, do czego służy?
Nie zaszczycam go odpowiedzią. Szatyn wstaje z miejsca i podchodzi do mnie.
- Och, mogłabyś wykazać chociaż krztę inicjatywy, Absolutna. Takie monologi strasznie mnie nużą - mruczy Warren, przeczesując włosy dłonią. - No dalej, nie bądź taka nieśmia...
Przerywa. Wytrzeszcza oczy i upada na kolana, próbując złapać oddech. Ręką chwyta się za klatkę piersiową, jakby w ten sposób mógł coś zdziałać. Wygląda teraz jak ryba wyciągnięta z wody. No tak, przecież rozerwałam mu zastawkę. W końcu, po dwóch sekundach z ust Onego tryska fontanna krwi, brudząc posadzkę i czubki moich butów.
Znalazłam. Złamałam. Wygrałam.
- Teraz jesteś wolny, prawda? - mówię oschle.
- Ty... cho...le...
Nie kończy. Jego splamione posoką zwłoki lądują na podłodze, w kałuży krwi tuż przed moimi stopami. Krzywiąc się, omijam truchło, nawet nie spoglądając w gasnące oczy. Podchodzę do przeszklonej ściany i opieram na niej dłonie, wpatrując się w inne części departamentu, które są stąd widoczne. Nigdzie ani śladu po jakichkolwiek drzwiach czy chociażby oknach. Nie mam jak uciec. Jestem w pułapce, nie wiedząc nawet od jakiego czasu. Ile dni minęło? Ilu naszych zdążyło zginąć?
Wzdycham głośno. Gdyby tylko udało mi się stąd wyrwać... Wszystko przez to, że za wszelką cenę chciałam postawić się Coyotowi. Może i mam za swoje.
- Ciało w sektorze dwunastym. Obiekt poza kontrolą. Porucznik wyraża zgodę na wkroczenie do Sektora Bestii.
No to już wiedzą, jak się zabawiłam. Dwóch uzbrojonych mężczyzn pojawia się nagle w pomieszczeniu, tak samo jak Warren, nie wiadomo skąd. Ledwo uchylam się przed strzałką paraliżującą, którą jeden z nich wypuścił w moim kierunku. Chyba nie zdążył pożałować, bo w tej samej sekundzie skręciłam mu kark kodem. Odbiwszy się od trupa, skaczę na kolejnego faceta i wymierzam mu porządnego kopa w brzuch. Silny skurczybyk, nie ugina się za pierwszym złamaniem. Ale za drugim już tak. Rozbebeszone zwłoki z hukiem zwalają się na łóżko, barwiąc szkarłatem białe obicie.
- I co? Już koniec? - mówię do siebie, bo poza mną w sektorze nie ma żywej duszy.
- Tak. Dla ciebie to już koniec, Bestio - słyszę kobiecy głos. To ta blondynka. Ta sama, która jeszcze tak niedawno płakała jak małe dziecko, błagając Adriena o litość. Czyżby "zły policjant"? - Wrócisz tam, gdzie twoje miejsce - mruczy cicho, przewiercając mnie spojrzeniem. - Dopilnuję tego. Ja, Półkod Ness.
- Co do...?!
Kryształ w mojej bransolecie żarzy się wściekleczerwonym światłem. Metal coraz ciaśniej zaciska się na moim nadgarstku, wystająca ostra krawędź przebija mi skórę. Dziewczyna śmieje się złośliwie. Nie wiem, co dzieje się dalej. Wyję z bólu, próbując zerwać z lewej ręki to cholerstwo, lecz moje starania spełzają na niczym. Czuję tylko, jak wpompowuje mi jakąś breistą maź prosto do żył, a potem tracę przytomność.
***
Ktoś mnie gdzieś ciągnie. Moje nogi bezwładnie wloką się po białej posadzce. Staram się ignorować ból, który zdaje się wypalać moje wnętrze. Co było w tej bransolecie? Chyba coś po cholerze silnego. Słyszę, jak otwierają się przede mną rozsuwane drzwi. A potem doznaję jeszcze bliższego spotkania z podłogą.
- Hej, ostrożnie. Jeszcze się przyda.
Głos jakby znajomy... Lecz teraz wszystko takie się wydaje. Czym Oni mnie nafaszerowali...? Wolę nie wiedzieć.
Ktoś obejmuje mnie w pasie i podnosi. Może to głupie, ale przez ułamek sekundy czuję się bezpieczna. Wiem jednak, że to tylko kolejne złudzenie stworzone przez mój umysł.
Gdybym tego nie rozróżniała, musiałbyś mnie odwiedziać w specjalnym zakładzie... I nie mam tu na myśli departamentu Onych. No, w każdym razie sam rozumiesz.
- Dzięki, Ness. Możesz odejść. Damy sobie radę sami - mówi facet, który mnie podtrzymuje. Ciekawe, czy to dostrzega... Bezradność, którą zapewne mam wypisaną na twarzy. Nie mogę nic zrobić, choćbym chciała. Kody ulatują sprzed mych oczu, zanim zdążę je choćby musnąć. Niech mnie dobiją, kończmy ten cyrk.
- Inkubator gotowy.
Mężczyzna sadza mnie na okrągłym, niskim podeście. Blask wszechobecnych świetlówek nie pozwala mi dostrzec jego twarzy. Desperacko chwytam szeroki rękaw odzienia naukowca. Ony wydaje się być nieco zaskoczony moim zachowaniem, jednak nie daje tego po sobie poznać.
- N-nie... zostawiajcie mnie samej... W tym świetle...
Głos zaczyna mi się załamywać. Co ja chcę osiągnąć? Gdzie moja godność...? Czym ja się stałam...?
Ale nie ma odpowiedzi. Jest tylko cisza. I białe światło.
Facet delikatnie odtrąca moją rękę i odchodzi kilka kroków.
- Zamykajcie.
Wokół mnie pojawia się szklana ściana. Jestem zamknięta w tej tubie bez wyjścia.
- Następuje procedura napełniania. Uprasza się o zachowanie przepisów bezpieczeństwa.
Czuję nieprzyjemną wilgoć w butach. Zrywam się gwałtownie na równe nogi. Dziwna gęsta ciecz, przypominająca wodę, sięga coraz wyżej. Głos dochodzący z głośnika tylko potęguje moje zdenerwowanie.
- Procedura ukończona w pięćdziesięciu procentach.
- Zatrzymajcie to! - krzyczę rozpaczliwie, tłukąc pięścią w szybę, jednak żaden naukowiec w całym laboratorium nie wydaje się być tym zainteresowany.
Szaleńczo próbuję zaczerpnąć choć odrobinę powietrza, jednak jest już za późno. Pochłonęło mnie całą.
Ciecz w kilka sekund znajduje się w moim ciele, obezwładniając je. Nie mogę już panować nad swoim organizmem. Odnoszę wrażenie, że woda, w której mnie zanurzono, płynie w moich żyłach zamiast krwi. Moje ręce... Moje nogi... Nic nie czuję. Mogliby je nawet odrąbać siekierą, a i tak bym nie zauważyła. Panuję już tylko nad swoim umysłem... Powieki same się zamykają.
Nie wiem, jak długo trwam w tym letargu. Jednocześnie mogło minąć kilka minut, jak i kilka dni. Wybudził mnie z niego dźwięk kroków. Ich rytm jest taki miarowy i spokojny...
Skupiam się najbardziej jak tylko mogę, dzięki czemu udaje mi się otworzyć oczy. Mężczyzna. Wysoki, może z metr osiemdziesiąt. Ubrany w garnitur, broni brak.
- Znowu się spotykamy, Bestyjko. Ile to już lat... Cztery? Pięć? Coś koło tego... - facet uśmiecha się półgębkiem. - No tak... Pewnie mnie nie pamiętasz, co? Vince Storm. Pomysłodawca i sponsor projektu Kodów. Jestem po części twoim twórcą... - przerywa na chwilę, po czym kładzie dłoń na dzielącym nas szkle. - Teraz sobie przypominasz? To miejsce jest dokładnie takie samo, jak tamten Skarbiec Nauki...
No wiedziałam, że skądś kojarzę. Znaczy ten cały departament, bo gościa ni w ząb.
Nagle mężczyzna gestem dłoni przywołuje do siebie Ness. Dziewczyna posłusznie podchodzi do niego i rzuca mi spojrzenie. Coś uległo zmianie. Z jej oczu już nie pada wyzwanie do walki, lecz zieje przeraźliwa pustka.
- Pewnie zdążyłyście się już poznać, prawda Kodzie Absolutny? - podejmuje Vince. - Ale zapewne nie wiesz, kim jest moja kochana Nessie... - facet obejmuje nastolatkę ramieniem. Ta nadal stoi, wlepiając we mnie wzrok. - To półkod. Człowiek, któremu u początku życia wpojono fragment Kodu. Nawet nieprzypuszczasz, jak mnie cieszą tak zwane "skutki uboczne" tego procesu - Storm uśmiecha się złowrogo. - Półkody są całkowicie ubezwłasnowolnione. Mogę rozkazać wszystko, co mi się zamarzy, a ona to zrobi. Wykraść rządowe akta? Jasne. Włamać się do siedziby Oddziałów? Nie ma sprawy. Zabić ich dowódcę? Proszę bardzo! A to wszystko tylko dzięki twojej krwi, Bestio!
Boże. Devon. Co się z nim stało. Devon. Gdzie on jest.
Wzbiera we mnie gniew. Czuję, jak mnie rozpiera. Jeśli nie dam się mu ponieść, to zaraz eksploduję.
- Co zrobiłeś Dowódcy, stary pierdzielu?! - wrzeszczę. Nie mam pojęcia, jakim cudem jestem w stanie wydusić z siebie choć słowo. Chyba po drodze złamałam kilka kodów. Mniejsza o to.
Vince krzywi się, a następnie spogląda na jednego z laboratorantów.
- Zwiększyć dawkę. Nie widzicie, że to dla niej za słabe?!
- Niestety jestem zmuszony odmówić - odrzeka hardo naukowiec. Światło odbija się w szkłach jego okularów, kiedy podchodzi do głównodowodzącego Onych. - Kod Absolutny powinien zostać przeniesiony.
- Dokąd znowu, do jasnej cholery?! - krzyczy Storm, jednak chłopak zdaje się nic z tego nie robić.
- Tam, gdzie jej miejsce. Na powierzchnię.
Dostrzegam prowokacyjny błysk w fiołkowych oczach, a potem moje więzienie z ogłuszającym hukiem rozpada się na miliardy drobnych kawałeczków. Kilku naukowców pada na ziemię, a na ich piersiach wykwitają krwiste kwiaty. Zaczerpuję haust powietrza, wciąż niedowierzając. Przyszedł po mnie. Jestem wolna.
- Wolfe! Cała jesteś?! - Coyote podbiega do mnie w ułamku sekundy i zanim jeszcze zdążę cokolwiek odpowiedzieć, bierze mnie na plecy. Obejmuję go mocno, jak gdyby chcąc się przekonać, że to nie kolejna projekcja mojego umysłu.
- Za nimi! - wrzeszczy Vince, lecz w pobliżu nie ma już nikogo.
Wypadamy z laboratorium. Coyote niesie mnie, marudząc, że powinnam go wtedy posłuchać i nie łazić sama na misje. A ja nie potrafię niczego odpowiedzieć, bo czuję ścisk w gardle, który nie pozwala mi wyrzec nawet słowa.
- No tak, pewno cię nafaszerowali "nadludzkim narkotykiem" - mówi, przyspieszając. - Jak to wypijesz, odrętwienie powinno minąć w kilka minut - młody mężczyzna podaje mi niewielką flaszkę, którą wyjął zza paska. Bez sprzeciwów wykonuję wszystko, co mi mówi.
Coyote biegnie tak szybko, że wszystko mi się rozmazuje przed oczami.
- Zaraz będziemy na powierzchni! - mówi z uśmiechem, skręcając w kolejny biały zaułek.
- Dla... Dlaczego... Po mnie przyszedłeś...? Dlaczego mnie uratowałeś...? Przecież cię nienawidzę... - szepczę, ale być może tego nie słyszy. Albo udaje, że nie słyszy. W kilka sekund dobiega do ogromnych drzwi i przykłada kartę do czytnika. Wrota stają przed nami otworem.
Jesteśmy wolni. A wokół nas pada śnieg...
***
Natchnęło mnie, tom skończyła :3 Jak się podoba? W gruncie rzeczy jestem w miarę zadowolona :D
Możecie to potraktować jako prezent poświąteczny / przednoworoczny xD
Pozdrawiam :3
Cillianna

środa, 24 grudnia 2014

Wesołych Świąt! :)

Kochani! Z okazji świąt Bożego Narodzenia życzę Wam wszystkiego, co najlepsze. Znajomym po fachu życzę przede wszystkim nieprzebranych ilości weny i wspaniałych pomysłów na nowe historie, a czytelnikom - cierpliwości do nas ;P Jak to zawsze mówię "Nn się sam nie napisze... A szkoda :D (W sumie to lvl się sam też nie nabije, ale to już inna sprawa xD) Niech spełnią się wasze najskrytsze marzenia! :) Obiecuję, że w nadchodzącym Nowym Roku postaram się nadrobić choć trochę zaległości, jakie powstały w "Wędrowcu", niech tylko znajdę odrobinę inspiracji :)
Wiem, że się powtarzam, ale chciałabym podziękować z całego serducha najwspanialszym ludziom, bez których pewnie obie te historie - i Wędrowiec, i Wolfe - nie miałyby miejsca. No więc... Lirienne, panienko J., Piotrku, Aryo i wszyscy, którzy kiedykolwiek przewinęli się przez tego bloga, niezależnie, czy pozostawiając po sobie jakiś ślad, czy nie... Dziękuję Wam :,3
Co tu będę przedłużać... Wesołych Świąt! :D


wtorek, 2 grudnia 2014

Kroki

W tym miejscu chciałabym podziękować kilku osobom, które motywują mnie do dalszej pracy :D
Liri, Aryi, Piotrkowi, J. no i Szefowej ;)
Ten rozdzialik leci z dedykiem specjalnie dla Was :3
***
Chyba każdy, kogo mijam, może dostrzec moją wściekłość. Wzburzenie ujawnia się nawet w moich krokach. Łup, łup, łup. Z góry przepraszam ewentualne za dziury w chodniku.
Mam ochotę rozszarpać wszystkich ludzi. Devona przede wszystkim. A Coyota na drugim miejscu. No niech to cholera, ten fioletowooki facet wydawał się być zwykłym miłym człowiekiem. W życiu by mi przez myśl nie przeszło, nawet nie przemknęło, że to gość, który wydarł mi J.
Jest już zupełnie ciemno, chociaż zegar na wieży, którą mijam, nie wybił jeszcze dwudziestej. Moje kroki same kierują się w stronę siedziby dowództwa. Póki nie ma Deva, będę mogła się spokojnie przekimać w jego gabinecie. Oddziałowiec, który pełni dyżur w biurze, tylko mnie w tym upewnia.
- Dowódca zjawi się około szóstej rano - mówi młody chłopak, jak gdyby nic nie robiąc sobie z obecności kadetki Czarnego Oddziału. Grzebie w papierzyskach, szukając zapewne jakiegoś raportu, nawet na chwilę na mnie nie spoglądając.
- Klucz - mruczę, wyciągając dłoń przed siebie.
- Niech pani przyjdzie jutro, w godzinach urzędowa...
Uderzam w blat otwartą dłonią, a Oddziałowiec momentalnie podskakuje na krześle, upuszczając nagle papiery, które rozlatują się na wszystkie strony. Blondyn patrzy na mnie, a po chwili jego źrenice gwałtownie się rozszerzają. Chyba wreszcie mnie poznał.
- Klucz - powtarzam spokojnie. - Albo sama sobie otworzę. Z góry ostrzegam, że drzwi do wymiany.
Chłopak zrywa się z miejsca i w końcu wyciąga z kieszeni to, o co proszę. Dziękuję uprzejmie, po czym odwracam się na pięcie i zmierzam w kierunku gabinetu.
Drzwi uchylają się z cichym jęknięciem. Ten sam dźwięk wita mnie każdego ranka, kiedy przychodzę po zlecenie. Mógłby je kto kiedyś naoliwić. Mniejsza z tym.
Rozsiadam się w czarnym, skórzanym fotelu i kładę nogi na zawalone aktami biurko. Devon z reguły lubi porządek i mimo braku sekretarki, potrafi sam go utrzymać, dlatego dziwi mnie bałagan, jaki tu zastałam. Rzucam okiem na zawartość kilku teczek, które leżą na wierzchu. Ony, ony... O, i jeszcze jeden Ony. I w dodatku wszyscy zlikwidowani jakieś trzy dni temu. Nagle do mojej głowy wpada myśl. Ściągam szybko nogi na dół i przeglądam kolejne kartoteki. Trzy dni temu. Wszystkie misje zostały wykonane właśnie wtedy. Zerkam na rubrykę zatytułowaną "wykonawca zlecenia", jednak nie widnieje tam żadne nazwisko ani nawet pseudonim. Pusto.
Składam wszystkie akta na jeden zgrabny stosik i sytuuję go na skraju blatu. Odruchowo sięgam do dolnej szuflady, gdzie Dowódca zwykle trzyma słodycze. Zamknięta.
I po sekundzie już otwarta. Złamałam kod odruchowo. Na szczęście prawie nie zauważyłam ubytku mocy. Gorzej, gdyby to było coś "większego". Możliwe, że leżałabym sobie teraz nieprzytomna, czekając aż mnie szlag trafi.
Na dnie szuflady, ku mojemu rozczarowaniu, nie zauważam żadnej czekolady ani nawet paczki żelków. Jest za to szarobrązowa teczka, taka jak wszystkie leżące po mojej prawej. Jedyne, co ją wyróżnia, to przyklejona na wierzchu fluorescencyjna karteczka, zapisana bazgrołami Deva. "Wolfe, przejrzyj to sobie." Dobra, niech mu będzie. Niechętnie biorę ją do ręki i ze znudzeniem otwieram, tak jak setki akt celów, które przeglądam dzień po dniu.
- Ło matko bosko - szepczę do siebie cichutko, zaciskając dłoń na kartotece. Przerzucam wzrokiem cały tekst napisany na maszynie, po czym odkładam teczkę na miejsce i zasuwam szufladę. Trochę za mocno. Echo huku jeszcze przez chwilę roznosi się po niemal całkowicie ciemnym pomieszczeniu, w którym przebywam, jednak zdaje się, że wcale go nie słyszę. Słyszę tylko pytanie, które nieustannie pojawia się w moim umyśle. "Dlaczego...?"
***
Chyba już świta. Taaak, ewidentnie jest już jasno. Ciężko jednak porzucić krainę sennych marzeń i na nowo zanurzyć się w krwawej rzeczywistości. Czuję ciepły promień słońca na swoim policzku. I zaraz po tym delikatny dotyk.
Natychmiast otwieram oczy i chwytam, jak się okazuje, rękę Coyota.
- Gdzie z łapami?! - warczę nieuprzejmie, nie zluźniając chwytu.
- Wybacz, nie wiedziałem, czy życzysz sobie, bym cię obudził... - burczy cicho chłopak, prawie nie dając po sobie poznać, że jest speszony.
- A nie pomyślałeś, że zanim deportowałeś mi J. sprzed nosa, też wypadało zapytać, czy sobie tego życzę?
Widzę, że nadgarstek fiołkowookiego bieleje, dlatego gwałtownie puszczam jego dłoń. Mimo tego chłopak nie odpowiada na moje uszczypliwe pytanie.
- Dlaczego tu przyszedłeś? - pytam, ochłonąwszy nieco. - Gdzie Dev?
- Dowódca kazał mi się tu zjawić z samego rana... Jednak, gdy przyszedłem, zastałem tylko śpiącą ciebie.
- Nie spałam - burczę, sprawdzając ukradkiem, czy przez sen się nie ośliniłam.
- To bez znaczenia - mówi Coyote, odchodząc kilka kroków. - Możliwe, że pan Verves w ogóle się dziś nie zjawi... Tak jak przez ostatnie trzy dni.
- Nie było go w kwaterze przez tyle czasu? - pytanie przez chwilę wisi w gęstniejącym powietrzu.
- Jak widzisz, zostawiłem mu wszystkie raporty ze swoich misji. Gdybym go zastał, wręczyłbym je osobiście.
- Więc to ty. Ty to zrobiłeś - mówię tylko, nie dodając nic więcej. Szatyn tylko lekko kiwa głową.
Nie dość, że zabrał mi J., to jeszcze robi mi konkurencję, gówniarz jeden.
- Wolfe... - zaczyna nagle młody mężczyzna. Jednak uciszam go gestem, jednocześnie podnosząc się z fotela. - Cholera, nie chciałem, żeby to wszystko tak wyszło. Kiedy przydzielono mi zadanie ochrony panienki J., Dowódca nie powiedział mi, że ktoś już się nią zajmuje...
Mówi coś jeszcze, ale ja nie słucham. Jedyne, co teraz dla mnie istnieje, to miarowy rytm moich kroków. Jestem już przy drzwiach. Zaraz wyjdę i nawet nie wypowiem jednego słowa. Ba, nawet się nie odwrócę.
- Wolfe, czekaj! - krzyczy za mną Coyote. - Czy... Devon... on powiedział ci prawdę?
To pytanie zbija mnie z tropu. Mimo że trzymam już dłoń na klamce, nie potrafię się zmusić, by ją nacisnąć.
- O czym? - wyrzucam z siebie beznamiętnie, wpatrując się w ciemne drewno. - O tym, czym jestem? - robię krótką pauzę, by wziąć głęboki oddech. - Tak, wiem o tym, tak jak większość Oddziałowców. Możesz mnie nawet nazywać odmieńcem, wszystko mi jedno.
- Nie... Zaczekaj - mówi niepewnie. Słyszę stukot jego traperów. Jest jakiś metr ode mnie. - Chodzi o to, że...
Przerywa mu dzwonek telefonu. Szatyn mruczy przekleństwo pod nosem, ale odbiera. Przez chwilę patrzy na mnie bezradnie, jak gdyby chcąc mnie zatrzymać, jednak już przestępuję próg. W tej chwili nic mnie nie obchodzi.
***
- Jak to, "pana Vervesa nie ma w domu"? - burczę niemiło do lokaja Devona, stojąc przed willą, z której jeszcze niedawno desperacko próbowałam się wydostać. - W kwaterze też go nie ma. Gdzie w takim razie jest? Wyjechał? - pytam starszego człowieka, ubranego w elegancki garnitur i świeżo wypastowane, czarne buty. Mężczyzna wzdycha głośno, jak gdyby rozmowa z ludźmi (dobra, nie zagłębiajmy się w szczegóły) mojego pokroju była co najmniej jakąś torturą.
- Panicz nie sprecyzował, dokąd się wybiera.
- Powiedział chociaż, kiedy wróci?
- Nie. A teraz proszę panienkę o opuszczenie tego terenu - ucina oschle kamerdyner. Mam wielką ochotę wykrzyczeć parę niecenzuralnych słów prosto w tą jego zaciętą facjatę, ale powstrzymuję się.
Chwilę później jestem już poza posesją. Po niebie spokojnie płyną szare chmury, niosąc zapowiedź jesiennego deszczu. Opieram się o czarne ogrodzenie, przez chwilę nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Zerkam na swoją komórkę, która uparcie milczy, chociaż całkiem niedawno nie potrafiła opanować tej sztuki, pobudzana ciągłymi smsami od Dowódcy. Devonie, gdzie jesteś, kiedy najbardziej cię potrzebuję? Gdzie jesteś, kiedy bez rezultatów poszukuję wyjaśnień, zwłaszcza dotyczących sprawy teczki z dolnej szuflady? Gdzie jesteś, gdy...
- Byłem pewny, że cię tu znajdę... - słyszę nagle męski głos. Na moją twarz jednak nie wypływa uśmiech. - ...panienko Wolfe.
Podnoszę wzrok i widzę wysokiego szatyna o fioletowych oczach.
- Coyote, chłopcze - mówię najspokojniej jak potrafię. - Po jaką cholerę za mną łazisz, zamiast sumiennie wykonywać zlecenia? Za mało Onych się kręci po mieścinie, czy jak?
- Przyganiał kocioł garnkowi... - uśmiecha się krzywo facet. Nie komentuję tego jednym słowem. - Odłóżmy to na chwilę na bok, dobra? Dowódca do mnie dzwonił. Kazał mi przekazać coś wa...
- Ciekawe, dlaczego w takim razie nie pofatygował się, żeby zatelefonować do swojej prawej ręki osobiście - mruczę cicho, skubiąc rękaw bluzy. - Dlaczego mam ci wierzyć...? To, że należysz do Oddziałów, nic nie znaczy. Chociaż nie, czekaj. Gdyby nie to, twoje wnętrzności już pewnie wisiałyby jako girlandy na okolicznych drzewach - urywam na chwilę, patrząc na niewzruszoną twarz mężczyzny.
- Dla wszystkich jesteś taka... milutka? - pyta, ironizując ostatnie słowo. Nie garnę się do odpowiedzi. - Może nie zadzwonił, ponieważ całą wczorajszą noc odrzucałaś wszystkie połączenia. Mniejsza o to. Posłuchaj chociaż raz, proszę. Dev... znaczy Dowódca poinformował mnie o bardzo istotnej sprawie.
- Bardzo proszę, odmień moje życie tą informacją. Tylko szybko, bo nie chcę marnować czasu na nudne pogawędki. Robota czeka. - burczę, sprawdzając, czy aby na pewno mój automat jest na swoim miejscu. Raczej nigdy nie mam nieodpartej ochoty, by zdjąć kogoś ze swoich, ale ten gość jest wyjątkiem.
- Pan Verves zdobył niepotwierdzone informacje na temat planowanych operacji Onych. Będą polowali na Kod Absolutny. Masz nie szwendać się sama po mieście, mieć zawsze nadajnik przy sobie...
- Tyle to ja wiem i bez ciebie - cedzę przez zęby, oddalając się kawałek. Coyote niespodziewanie mnie zatrzymuje.
- To jest rozkaz, nie propozycja. Do czasu powrotu Devona, ja tu rządzę. A teraz nie marudź, tylko chodź ze mną.
- Ej, nie rozpędzaj się. Od trzech dni jesteś w Oddziałach. Nie masz żadnego doświadczenia. A ja nawet cię nie znam i nie mam powodów, by ci ufać, do cholery, "szanowny" panie programisto komputerowy! Pewnie ta twoja ciotka też jest tylko...
- Nie okłamałem cię - mówi beznamiętnie fiołkowooki. - Wszystko, co ci o sobie powiedziałem, jest prawdą. Prędzej to ja mogę mieć powody, by nie ufać tobie. Nie zadałem sobie nawet trudu sprawdzenia twoich akt w kwaterze.
- Może dlatego, że takowych nie ma - odpowiadam, dostrzegając w tym samym czasie lekkie zdziwienie na twarzy Coyota, które jednak znika tak szybko, jak się pojawia. - Za to twoje stanowią niebywale interesującą lekturę.
Tym razem szok chłopaka widoczny jest kilka sekund dłużej.
- Przeglądałaś moją teczkę? - pyta po chwili ciszy. - Więc już o tym wiesz, tak?
W tej kartotece było tyle informacji, że nie mam pojęcia, o czym konkretnie mowa. Zastanawiam się, czy nie blefować, jednak po chwili odrzucam ten pomysł.
- Jestem Kodem, a nie jasnowidzem, Coyote. Chodzi ci o to, że w podstawówce nosiłeś okulary z grubymi szkłami i wszyscy się z ciebie śmiali, czy też o to, jak to w czasach liceum trenowałeś taekwondo, a potem zdobyłeś drugie miejsce w swojej kategorii wiekowej, a może...
- A więc taką teczkę znalazłaś - twarz szatyna rozjaśnia tajemniczy półuśmiech. - To moje fikcyjne akta. Akurat tam nic, oprócz taekwondo, nie jest prawdą.
- To tym bardziej nie tłumaczy, dlaczego Devon zostawił tą kartotekę w szufladzie, do której zawsze zaglądam, razem z liścikiem, w którym wyraźnie zaznacza, żebym ją przejrzała - burczę, mimowolnie zaczynając marsz wraz z Coyotem. Młody mężczyzna nagle się uśmiecha. Dobrze wygląda z takim wyrazem twarzy. Mimo to i tak mam ochotę poznać go bliżej z moją siekierą, a potem z dziką radością zmasakrować jego zwłoki.
- Jesteś świadoma, że twój szef to niezły troll? Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do kwatery, wyciął mi podobny numer...
- Niech zgadnę. Kod 62? - mruczę, nawet nie spoglądając na chłopaka. - Idiota do kwadratu - dopowiadam po chwili.
Tym razem nie odpowiada. Czyli zgadłam.
Dalej idziemy w milczeniu, kierując się w stronę najbliższej stacji metra. Cały czas rozmyślam nad tym, o co chodziło szatynowi, gdy powiedział "więc już o tym wiesz?". Nie zamierzam go jednak o to pytać. I tak się dowiem, wcześniej czy później.
- Wracamy do biura - mówi naraz ni stąd ni zowąd. - Zbadamy dokładniej cel i wyruszymy na misję.
- Ale... Chcesz mi powiedzieć, że razem?! Nie ma takiej opcji.
- To jest rozkaz - ucina chłodno Coyote.
- Już raz się wpakowałam w takie gówno i więcej nie zamierzam - daję mu do zrozumienia, jakie zajmuję stanowisko w tej sprawie. - Ja, mój drogi, gram solo. Zawsze. Potrafię sama zadbać o swój nędzny żywot i nie potrzebuję nikogo do tego mieszać.
Tego, co odpowiedział, nigdy nie spodziewałabym się usłyszeć z jego ust.
- Więc w takim razie... rób co chcesz - orzeka tymczasowy zastępca Devona. - Tylko noś to przy sobie, do cholery.
Wciska mi w rękę niewielkie, czarne urządzenie z nadajnikiem.
- Niech ci będzie.
Kiedy jesteśmy już na peronie, pociąg właśnie nadjeżdża. Niestety muszę jechać z tym przemądrzałym dupkiem w tym samym wagonie. Staję na tyle daleko od Coyota, że ludziom nawet przez myśl by nie przeszło, że go znam. Zaraz wysiądę i nasze drogi się rozejdą. Byle na jak najdłużej. Mam już stanowczo za dużo patrzenia na jego przystojny ryj.
Wysiadam na tej stacji jako jedna z nielicznych, ale nie jedyna. Może wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdybym w tym momencie dostrzegła, że w tym całym zgiełku, głośnemu stukotowi moich butów towarzyszy jeszcze ciche echo w postaci odgłosu kroków. Ale już za późno. Błędne koło się zamknęło.