Przyspieszam gwałtownie, skręcając w zaułek między dwoma obdrapanymi, wysokimi budynkami. Jesienny wiatr uderza we mnie swoim przenikliwym zimnem, rozchylając poły Devonowego płaszcza, który zdążyłam zwinąć z domu Dowódcy tak, że nawet kamerdyner nie zauważył. Szybkim ruchem przeładowuję pistolet. Cel jest już martwy, ale nadal muszę uważać. Zwłaszcza teraz. Zwłaszcza w tej okolicy.
Spoglądam w górę, opierając się plecami o mur pokryty różnokolorowym graffiti. Tak długo, jak będę siedziała cicho, nikt nie powinien mnie zobaczyć. Złamałam kod. Znowu. Masz rację, wkrótce mogę zacząć tego żałować. Narzuciłam cząsteczkom powietrza wokół mnie, by nie przepuszczały do ludzkich oczu nawet powidoku mojej postaci. Wcześniej, kiedy jeszcze nie znałam tego sposobu (czyli "aż" jakiś miesiąc temu), pokrywałam się cała fragmentami przestrzeni podporządkowanej mojej woli jak zbroją, co z kolei pochłaniało hektolitry energii w ciągu paru sekund. Wystarczyłoby na pięć minut, a potem do piachu.
Kucam i obejmuję kolana rękoma. Trwam przez chwilę w ciszy, mąconej jedynie żałosnym wyciem jakiegoś bezpańskiego psa, jakich dużo jest w tej dzielnicy. Z tego dziwnego letargu wyrywa mnie nagle stukot ciężkich, wojskowych butów. Mężczyźni. Co najmniej dwóch. Idą w moją stronę.
- Jesteś pewny, że to ona, Warren? - pyta nagle jeden z nich, ponurym głosem.
- Dwójka dał nam na nią namiary. Skoro tak, to musi być ten "potwór".
Podchodzą bliżej, teraz już mogę ich wyraźnie dostrzec. Pierwszy jest szatynem o stosunkowo drobnej budowie, drugi zaś jego istnym przeciwieństwem. Obaj mają na sobie podobne ubrania - ciemne spodnie i czarne, skórzane kurtki. Nagle za jednym mężczyzn dostrzegam niską dziewczynę. Złociste włosy są brudne i posklejane. Oczy ma zapuchnięte od płaczu. Nadgarstki spętane są sznurem, którego koniec znajduje się w dłoni dobrze umięśnionego faceta.
- Pospiesz się, Adrien. Strasznie się grzebiesz. Rób, co musisz i spadajmy.
- Nie, proszę... Nie... - szepcze dziewczyna. - Ja nie wiem, o co chodzi... Nie jestem żadnym...
Jej cichutką wypowiedź przerywa solidny raz wymierzony przez Warren. Dziewczę natychmiast upada, a z jej nosa zaczyna płynąć krew. Płacz blondynki nasila się, jednak zdaje się, że na facetach nie wywiera to żadnego wrażenia.
- Adrien - szatyn łapie nastolatkę za poszarpaną koszulę i podnosi ją z ziemi. - Kazali zlikwidować Kod Absolutny, więc zrób to.
Co? Chwila, zaraz. Czy oni biorą ją za mnie?!
- Dziś się nie zabawimy, kwiatuszku - mruczy posępnie Adrien, wyciągając gnata z wewnętrznej kieszeni kurtki. - Dobranoc, dziecinko - mówi, przykładając lufę do skroni rozpłakanej dziewczyny.
Zamykam oczy. A potem słyszę huk.
Kiedy ostrożnie uchylam powieki, widzę tylko zszokowane twarze dwóch Onych. Cholera, nie dość, że się ujawniłam, to jeszcze trzymam za nadgarstek wyższego faceta, kierując jego pistolet ku niebu, nie pozwalając mu skrzywdzić nastolatki. Dziewczyna, która siedzi teraz w bezpiecznej odległości, spogląda na mnie i niespodziewanie przestaje płakać. Przez ułamek sekundy na jej twarzy gości delikatny uśmiech. A potem wszystko pęka jak szklane naczynie.
- To ona! To Kod! Brać ją! - wrzeszczy blondynka, podnosząc się z klęczek. Obnaża zęby w psychopatycznym uśmiechu, kiedy dostrzega moje osłupienie. Powietrze nade mną rozdziera przeszywający, piskliwy dźwięk. Sygnał wzywający do gotowości.
Najszybciej jak potrafię dobywam mojego pistoletu i ładuję kilka kul w pierwszego lepszego Onego. Mimo moich starań ciągle zalewa mnie fala ludzi ubranych w szare i czarne stroje. Któryś z nich ładuje karabin, inny przeładowuje automat.
- Nie, do cholery! Żywcem, idioci! Żywcem! - wrzeszczy ktoś, możliwe, że Warren.
Strzelam do tych, którzy są najbliżej, jednak na wiele się to nie zdaje. Może i zabiłam kilkunastu, ale cóż to znaczy w obliczu setek? Zaraz zabraknie mi amunicji, a nie mam ze sobą żadnej innej broni. Mają mnie podaną jak na tacy.
Posyłam celnie ostatnią kulę, bezradnie próbując znaleźć jakiś sposób na ucieczkę. Wtem czuję jak coś uderza w moją lewą nogę, a potem jeszcze w ramię i udo. Zaraz potem padam bezwładnie na ziemię. Nie udaje mi się już wyrwać z ciała tych cholernych paraliżujących strzałek.
- Choleaaa - wyję. Matko, już nawet nie jestem w stanie mówić. Bełkoczę jak jakiś nawalony menel. Nie potrafię chociażby podnieść ręki, by obronić się przed wszechobecnymi Onymi. Szorski sznur ociera moje ręce, knebel zatyka mi usta. Czyli, jak się okazuje, załapanie Kodu to dziecinna igraszka. Gdzie jest w takich chwilach Dowódca, ja pytam...?! Obraz rozmazuje mi się przed oczami, powoli osuwam się w ciemność. Głosy dochodzą z daleka. Wszystko jest takie ciężkie...
- Do departamentu, migiem! Jak się ta potwora znowu przebudzi to nie będzie tak łatwo! - ledwie słyszę kobiecy krzyk. To chyba ona... ta, którą próbowałam uratować. Bohaterstwa... mi się... kurna... zachciało. Jestem... Kod Absolutny. Jestem... do niczego.
***
Jasno. Mimo że zakrywam ręką oczy, światło nadal mnie oślepia. Gdzie jestem? Chyba w tym ich całym departamencie. Nie tego się spodziewałam. Gdzie są kajdany? Pogrążona w mroku sala tortur? Może chociaż laboratorium? Nie? Znowu pudło?
Od kiedy to Oni traktują kogokolwiek humanitarnie?
Leżę na czymś zaskakująco miękkim, a w powietrzu wyczuwam wyraźnie zapach środków dezynfekujących. Jak w szpitalu.
Powoli otwieram oczy, podnosząc się do pozycji siedzącej. Cholera, zabrali wszystko, co miałam przy sobie, łącznie z moją ukochaną bluzą i płaszczem Devona. Mam na sobie jasnoszary, o wiele za duży mundur, identyczny, jakie noszą najniżsi stopniem kadeci tej organizacji. Wszystkie ściany są białe, prócz jednej, którą stanowi sporych rozmiarów szyba. Podnoszę się z posłania i podchodzę do niej. Pierwszy raz taką widzę - jej struktura wewnętrzna utrudnia znalezienie kodu. Nieźle się przygotowali.
- Witaj - słyszę nagle za sobą. Odwróciwszy się, dostrzegam wysokiego, szczupłego szatyna, którego widziałam już wcześniej. Jak ten Warren, czy jak mu tam było, tu do cholery wszedł?! Pomieszczenie nie ma żadnych drzwi, a jedyny kontakt ze światem umożliwia okno, obok którego stoję. Mimowolnie przyjmuję pozycję obronną i zaciskam dłonie w pięści.
- Hej, spokojnie Zero. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić. Chcę tylko pogadać.
Odpowiada mu milczenie.
- Jak chcesz. Robimy to tylko dla twojego dobra. Porozmawiaj ze mną, a zobaczę, co da się zrobić, by wnieść o twoje ułaskawienie. Widzisz? Mimo że... hmm... zdarzyło ci się pozbawić życia wielu naszych ludzi, proponuję ci ugodę, więc może z łaski swojej...
- Nie mów mi, co mam robić - warczę beznamiętnie. Facet zbliża się do mnie o kilka kroków, jednak wciąż utrzymuje bezpieczną odległość.
- Na twoim miejscu byłbym grzeczniejszy, Kodzie Absolutny. Chyba nie chcesz, by przyszedł ten zły policjant, co? Wtedy nie będzie już tak miło. To jak?
- Spierdalaj na bambus, Warren.
Mężczyzna uśmiecha się półgębkiem i siada na skraju niskiego, okrągłego łóżka, na którym się obudziłam.
- No ładnie, znasz nawet moje imię. W takim razie może najwyższy czas się przedstawić, co Zero?
Chcą poznać mój wewnętrzny kod. Ha, niedoczekanie.
Zupełna cisza utrzymuje się w pomieszczeniu przez kilka minut. Lekko mrużę powieki i sięgam umysłem w stronę Onego. Warren przygląda mi się przez chwilę.
- Nawet nie próbuj planować ucieczki - opiera łokcie na kolanach. - To nie ma sensu.
- Dlaczego tak mówisz? - próbuję kupić sobie trochę czasu.
- Sam byłem... a w zasadzie to nadal poniekąd jestem tu więźniem. I wiem, że nie ma opcji samodzielnego opuszczenia tego miejsca... oprócz śmierci.
Serio? Próbuje wzbudzić we mnie litość? No proszę, to zbyt żałosne.
- Widzisz tą bransoletę? - pyta Ony, unosząc swój nadgarstek, na którym dostrzegam szeroką, srebrną błystkotkę z jasnoszarym oczkiem. - Masz identyczną.
Wstyd przyznać, ale dopiero teraz ją zauważam. Och, nie dziw się, środki otumaniające jeszcze nie przestały działać do końca.
- Wiesz, do czego służy?
Nie zaszczycam go odpowiedzią. Szatyn wstaje z miejsca i podchodzi do mnie.
- Och, mogłabyś wykazać chociaż krztę inicjatywy, Absolutna. Takie monologi strasznie mnie nużą - mruczy Warren, przeczesując włosy dłonią. - No dalej, nie bądź taka nieśmia...
Przerywa. Wytrzeszcza oczy i upada na kolana, próbując złapać oddech. Ręką chwyta się za klatkę piersiową, jakby w ten sposób mógł coś zdziałać. Wygląda teraz jak ryba wyciągnięta z wody. No tak, przecież rozerwałam mu zastawkę. W końcu, po dwóch sekundach z ust Onego tryska fontanna krwi, brudząc posadzkę i czubki moich butów.
Znalazłam. Złamałam. Wygrałam.
- Teraz jesteś wolny, prawda? - mówię oschle.
- Ty... cho...le...
Nie kończy. Jego splamione posoką zwłoki lądują na podłodze, w kałuży krwi tuż przed moimi stopami. Krzywiąc się, omijam truchło, nawet nie spoglądając w gasnące oczy. Podchodzę do przeszklonej ściany i opieram na niej dłonie, wpatrując się w inne części departamentu, które są stąd widoczne. Nigdzie ani śladu po jakichkolwiek drzwiach czy chociażby oknach. Nie mam jak uciec. Jestem w pułapce, nie wiedząc nawet od jakiego czasu. Ile dni minęło? Ilu naszych zdążyło zginąć?
Wzdycham głośno. Gdyby tylko udało mi się stąd wyrwać... Wszystko przez to, że za wszelką cenę chciałam postawić się Coyotowi. Może i mam za swoje.
- Ciało w sektorze dwunastym. Obiekt poza kontrolą. Porucznik wyraża zgodę na wkroczenie do Sektora Bestii.
No to już wiedzą, jak się zabawiłam. Dwóch uzbrojonych mężczyzn pojawia się nagle w pomieszczeniu, tak samo jak Warren, nie wiadomo skąd. Ledwo uchylam się przed strzałką paraliżującą, którą jeden z nich wypuścił w moim kierunku. Chyba nie zdążył pożałować, bo w tej samej sekundzie skręciłam mu kark kodem. Odbiwszy się od trupa, skaczę na kolejnego faceta i wymierzam mu porządnego kopa w brzuch. Silny skurczybyk, nie ugina się za pierwszym złamaniem. Ale za drugim już tak. Rozbebeszone zwłoki z hukiem zwalają się na łóżko, barwiąc szkarłatem białe obicie.
- I co? Już koniec? - mówię do siebie, bo poza mną w sektorze nie ma żywej duszy.
- Tak. Dla ciebie to już koniec, Bestio - słyszę kobiecy głos. To ta blondynka. Ta sama, która jeszcze tak niedawno płakała jak małe dziecko, błagając Adriena o litość. Czyżby "zły policjant"? - Wrócisz tam, gdzie twoje miejsce - mruczy cicho, przewiercając mnie spojrzeniem. - Dopilnuję tego. Ja, Półkod Ness.
- Co do...?!
Kryształ w mojej bransolecie żarzy się wściekleczerwonym światłem. Metal coraz ciaśniej zaciska się na moim nadgarstku, wystająca ostra krawędź przebija mi skórę. Dziewczyna śmieje się złośliwie. Nie wiem, co dzieje się dalej. Wyję z bólu, próbując zerwać z lewej ręki to cholerstwo, lecz moje starania spełzają na niczym. Czuję tylko, jak wpompowuje mi jakąś breistą maź prosto do żył, a potem tracę przytomność.
***
Ktoś mnie gdzieś ciągnie. Moje nogi bezwładnie wloką się po białej posadzce. Staram się ignorować ból, który zdaje się wypalać moje wnętrze. Co było w tej bransolecie? Chyba coś po cholerze silnego. Słyszę, jak otwierają się przede mną rozsuwane drzwi. A potem doznaję jeszcze bliższego spotkania z podłogą.
- Hej, ostrożnie. Jeszcze się przyda.
Głos jakby znajomy... Lecz teraz wszystko takie się wydaje. Czym Oni mnie nafaszerowali...? Wolę nie wiedzieć.
Ktoś obejmuje mnie w pasie i podnosi. Może to głupie, ale przez ułamek sekundy czuję się bezpieczna. Wiem jednak, że to tylko kolejne złudzenie stworzone przez mój umysł.
Gdybym tego nie rozróżniała, musiałbyś mnie odwiedziać w specjalnym zakładzie... I nie mam tu na myśli departamentu Onych. No, w każdym razie sam rozumiesz.
- Dzięki, Ness. Możesz odejść. Damy sobie radę sami - mówi facet, który mnie podtrzymuje. Ciekawe, czy to dostrzega... Bezradność, którą zapewne mam wypisaną na twarzy. Nie mogę nic zrobić, choćbym chciała. Kody ulatują sprzed mych oczu, zanim zdążę je choćby musnąć. Niech mnie dobiją, kończmy ten cyrk.
- Inkubator gotowy.
Mężczyzna sadza mnie na okrągłym, niskim podeście. Blask wszechobecnych świetlówek nie pozwala mi dostrzec jego twarzy. Desperacko chwytam szeroki rękaw odzienia naukowca. Ony wydaje się być nieco zaskoczony moim zachowaniem, jednak nie daje tego po sobie poznać.
- N-nie... zostawiajcie mnie samej... W tym świetle...
Głos zaczyna mi się załamywać. Co ja chcę osiągnąć? Gdzie moja godność...? Czym ja się stałam...?
Ale nie ma odpowiedzi. Jest tylko cisza. I białe światło.
Facet delikatnie odtrąca moją rękę i odchodzi kilka kroków.
- Zamykajcie.
Wokół mnie pojawia się szklana ściana. Jestem zamknięta w tej tubie bez wyjścia.
- Następuje procedura napełniania. Uprasza się o zachowanie przepisów bezpieczeństwa.
Czuję nieprzyjemną wilgoć w butach. Zrywam się gwałtownie na równe nogi. Dziwna gęsta ciecz, przypominająca wodę, sięga coraz wyżej. Głos dochodzący z głośnika tylko potęguje moje zdenerwowanie.
- Procedura ukończona w pięćdziesięciu procentach.
- Zatrzymajcie to! - krzyczę rozpaczliwie, tłukąc pięścią w szybę, jednak żaden naukowiec w całym laboratorium nie wydaje się być tym zainteresowany.
Szaleńczo próbuję zaczerpnąć choć odrobinę powietrza, jednak jest już za późno. Pochłonęło mnie całą.
Ciecz w kilka sekund znajduje się w moim ciele, obezwładniając je. Nie mogę już panować nad swoim organizmem. Odnoszę wrażenie, że woda, w której mnie zanurzono, płynie w moich żyłach zamiast krwi. Moje ręce... Moje nogi... Nic nie czuję. Mogliby je nawet odrąbać siekierą, a i tak bym nie zauważyła. Panuję już tylko nad swoim umysłem... Powieki same się zamykają.
Nie wiem, jak długo trwam w tym letargu. Jednocześnie mogło minąć kilka minut, jak i kilka dni. Wybudził mnie z niego dźwięk kroków. Ich rytm jest taki miarowy i spokojny...
Skupiam się najbardziej jak tylko mogę, dzięki czemu udaje mi się otworzyć oczy. Mężczyzna. Wysoki, może z metr osiemdziesiąt. Ubrany w garnitur, broni brak.
- Znowu się spotykamy, Bestyjko. Ile to już lat... Cztery? Pięć? Coś koło tego... - facet uśmiecha się półgębkiem. - No tak... Pewnie mnie nie pamiętasz, co? Vince Storm. Pomysłodawca i sponsor projektu Kodów. Jestem po części twoim twórcą... - przerywa na chwilę, po czym kładzie dłoń na dzielącym nas szkle. - Teraz sobie przypominasz? To miejsce jest dokładnie takie samo, jak tamten Skarbiec Nauki...
No wiedziałam, że skądś kojarzę. Znaczy ten cały departament, bo gościa ni w ząb.
Nagle mężczyzna gestem dłoni przywołuje do siebie Ness. Dziewczyna posłusznie podchodzi do niego i rzuca mi spojrzenie. Coś uległo zmianie. Z jej oczu już nie pada wyzwanie do walki, lecz zieje przeraźliwa pustka.
- Pewnie zdążyłyście się już poznać, prawda Kodzie Absolutny? - podejmuje Vince. - Ale zapewne nie wiesz, kim jest moja kochana Nessie... - facet obejmuje nastolatkę ramieniem. Ta nadal stoi, wlepiając we mnie wzrok. - To półkod. Człowiek, któremu u początku życia wpojono fragment Kodu. Nawet nieprzypuszczasz, jak mnie cieszą tak zwane "skutki uboczne" tego procesu - Storm uśmiecha się złowrogo. - Półkody są całkowicie ubezwłasnowolnione. Mogę rozkazać wszystko, co mi się zamarzy, a ona to zrobi. Wykraść rządowe akta? Jasne. Włamać się do siedziby Oddziałów? Nie ma sprawy. Zabić ich dowódcę? Proszę bardzo! A to wszystko tylko dzięki twojej krwi, Bestio!
Boże. Devon. Co się z nim stało. Devon. Gdzie on jest.
Wzbiera we mnie gniew. Czuję, jak mnie rozpiera. Jeśli nie dam się mu ponieść, to zaraz eksploduję.
- Co zrobiłeś Dowódcy, stary pierdzielu?! - wrzeszczę. Nie mam pojęcia, jakim cudem jestem w stanie wydusić z siebie choć słowo. Chyba po drodze złamałam kilka kodów. Mniejsza o to.
Vince krzywi się, a następnie spogląda na jednego z laboratorantów.
- Zwiększyć dawkę. Nie widzicie, że to dla niej za słabe?!
- Niestety jestem zmuszony odmówić - odrzeka hardo naukowiec. Światło odbija się w szkłach jego okularów, kiedy podchodzi do głównodowodzącego Onych. - Kod Absolutny powinien zostać przeniesiony.
- Dokąd znowu, do jasnej cholery?! - krzyczy Storm, jednak chłopak zdaje się nic z tego nie robić.
- Tam, gdzie jej miejsce. Na powierzchnię.
Dostrzegam prowokacyjny błysk w fiołkowych oczach, a potem moje więzienie z ogłuszającym hukiem rozpada się na miliardy drobnych kawałeczków. Kilku naukowców pada na ziemię, a na ich piersiach wykwitają krwiste kwiaty. Zaczerpuję haust powietrza, wciąż niedowierzając. Przyszedł po mnie. Jestem wolna.
- Wolfe! Cała jesteś?! - Coyote podbiega do mnie w ułamku sekundy i zanim jeszcze zdążę cokolwiek odpowiedzieć, bierze mnie na plecy. Obejmuję go mocno, jak gdyby chcąc się przekonać, że to nie kolejna projekcja mojego umysłu.
- Za nimi! - wrzeszczy Vince, lecz w pobliżu nie ma już nikogo.
Wypadamy z laboratorium. Coyote niesie mnie, marudząc, że powinnam go wtedy posłuchać i nie łazić sama na misje. A ja nie potrafię niczego odpowiedzieć, bo czuję ścisk w gardle, który nie pozwala mi wyrzec nawet słowa.
- No tak, pewno cię nafaszerowali "nadludzkim narkotykiem" - mówi, przyspieszając. - Jak to wypijesz, odrętwienie powinno minąć w kilka minut - młody mężczyzna podaje mi niewielką flaszkę, którą wyjął zza paska. Bez sprzeciwów wykonuję wszystko, co mi mówi.
Coyote biegnie tak szybko, że wszystko mi się rozmazuje przed oczami.
- Zaraz będziemy na powierzchni! - mówi z uśmiechem, skręcając w kolejny biały zaułek.
- Dla... Dlaczego... Po mnie przyszedłeś...? Dlaczego mnie uratowałeś...? Przecież cię nienawidzę... - szepczę, ale być może tego nie słyszy. Albo udaje, że nie słyszy. W kilka sekund dobiega do ogromnych drzwi i przykłada kartę do czytnika. Wrota stają przed nami otworem.
Jesteśmy wolni. A wokół nas pada śnieg...
***
Natchnęło mnie, tom skończyła :3 Jak się podoba? W gruncie rzeczy jestem w miarę zadowolona :D
Możecie to potraktować jako prezent poświąteczny / przednoworoczny xD
Pozdrawiam :3
Cillianna
#całazajebistośtakzgrabnieujętażeoborzeebowyprzytrzymaj
OdpowiedzUsuńta końcówka... *3* TO EPICKIE WTARGNIĘCIE COYOTEŁA! <3
Uwielbiam gościa :3
A ja już myślałam że Wolfełka trochę pocierpi i jej zrobio jakieś badania : I
No ale "nic nie widziałam, nic nie słyszałam" mam nadzieję że jeszcze nie masz zamiaru kończyć C: omnomnom, kocham <3
Weny, Cecełko C:
Nie mogłabym skończyć w takim momencie :3
UsuńBydzie wincy xD mój mózg właśnie mnie o tym poinformował :3
W sumie... Nie chcę spojlerować, ale trochu ciekawostek dotyczących pobytu Wolfełki w departamencie powinno pojawić się w kolejnej notce :3
Oj. Weny nigdy dość <3
O jej :3
OdpowiedzUsuńCoyotełek <3 Mam słabość do postaci z fioletowymi oczami, on ma pozostać tak samo epicki!
Baardzo ładnie to wszystko ujęłaś, jak zwykle czyta się błyskawicznie i bardzo przyjemnie - nic się nie ciągnie.
No i ten, nie umiem komentować... Mentalnie cię maltretuję o kolejną notkę.
Maaah :3 nawet nie wiesz, jak mi takie komentarze poprawiają humor :3
UsuńZabieram się do roboty, póki mam wenę :3 wyjaśni się kilka spraw... :D
Obym nie spierniczyła xD