W tym miejscu chciałabym podziękować kilku osobom, które motywują mnie do dalszej pracy :D
Liri, Aryi, Piotrkowi, J. no i Szefowej ;)
Ten rozdzialik leci z dedykiem specjalnie dla Was :3
***
Chyba każdy, kogo mijam, może dostrzec moją wściekłość. Wzburzenie ujawnia się nawet w moich krokach. Łup, łup, łup. Z góry przepraszam ewentualne za dziury w chodniku.
Mam ochotę rozszarpać wszystkich ludzi. Devona przede wszystkim. A Coyota na drugim miejscu. No niech to cholera, ten fioletowooki facet wydawał się być zwykłym miłym człowiekiem. W życiu by mi przez myśl nie przeszło, nawet nie przemknęło, że to gość, który wydarł mi J.
Jest już zupełnie ciemno, chociaż zegar na wieży, którą mijam, nie wybił jeszcze dwudziestej. Moje kroki same kierują się w stronę siedziby dowództwa. Póki nie ma Deva, będę mogła się spokojnie przekimać w jego gabinecie. Oddziałowiec, który pełni dyżur w biurze, tylko mnie w tym upewnia.
- Dowódca zjawi się około szóstej rano - mówi młody chłopak, jak gdyby nic nie robiąc sobie z obecności kadetki Czarnego Oddziału. Grzebie w papierzyskach, szukając zapewne jakiegoś raportu, nawet na chwilę na mnie nie spoglądając.
- Klucz - mruczę, wyciągając dłoń przed siebie.
- Niech pani przyjdzie jutro, w godzinach urzędowa...
Uderzam w blat otwartą dłonią, a Oddziałowiec momentalnie podskakuje na krześle, upuszczając nagle papiery, które rozlatują się na wszystkie strony. Blondyn patrzy na mnie, a po chwili jego źrenice gwałtownie się rozszerzają. Chyba wreszcie mnie poznał.
- Klucz - powtarzam spokojnie. - Albo sama sobie otworzę. Z góry ostrzegam, że drzwi do wymiany.
Chłopak zrywa się z miejsca i w końcu wyciąga z kieszeni to, o co proszę. Dziękuję uprzejmie, po czym odwracam się na pięcie i zmierzam w kierunku gabinetu.
Drzwi uchylają się z cichym jęknięciem. Ten sam dźwięk wita mnie każdego ranka, kiedy przychodzę po zlecenie. Mógłby je kto kiedyś naoliwić. Mniejsza z tym.
Rozsiadam się w czarnym, skórzanym fotelu i kładę nogi na zawalone aktami biurko. Devon z reguły lubi porządek i mimo braku sekretarki, potrafi sam go utrzymać, dlatego dziwi mnie bałagan, jaki tu zastałam. Rzucam okiem na zawartość kilku teczek, które leżą na wierzchu. Ony, ony... O, i jeszcze jeden Ony. I w dodatku wszyscy zlikwidowani jakieś trzy dni temu. Nagle do mojej głowy wpada myśl. Ściągam szybko nogi na dół i przeglądam kolejne kartoteki. Trzy dni temu. Wszystkie misje zostały wykonane właśnie wtedy. Zerkam na rubrykę zatytułowaną "wykonawca zlecenia", jednak nie widnieje tam żadne nazwisko ani nawet pseudonim. Pusto.
Składam wszystkie akta na jeden zgrabny stosik i sytuuję go na skraju blatu. Odruchowo sięgam do dolnej szuflady, gdzie Dowódca zwykle trzyma słodycze. Zamknięta.
I po sekundzie już otwarta. Złamałam kod odruchowo. Na szczęście prawie nie zauważyłam ubytku mocy. Gorzej, gdyby to było coś "większego". Możliwe, że leżałabym sobie teraz nieprzytomna, czekając aż mnie szlag trafi.
Na dnie szuflady, ku mojemu rozczarowaniu, nie zauważam żadnej czekolady ani nawet paczki żelków. Jest za to szarobrązowa teczka, taka jak wszystkie leżące po mojej prawej. Jedyne, co ją wyróżnia, to przyklejona na wierzchu fluorescencyjna karteczka, zapisana bazgrołami Deva. "Wolfe, przejrzyj to sobie." Dobra, niech mu będzie. Niechętnie biorę ją do ręki i ze znudzeniem otwieram, tak jak setki akt celów, które przeglądam dzień po dniu.
- Ło matko bosko - szepczę do siebie cichutko, zaciskając dłoń na kartotece. Przerzucam wzrokiem cały tekst napisany na maszynie, po czym odkładam teczkę na miejsce i zasuwam szufladę. Trochę za mocno. Echo huku jeszcze przez chwilę roznosi się po niemal całkowicie ciemnym pomieszczeniu, w którym przebywam, jednak zdaje się, że wcale go nie słyszę. Słyszę tylko pytanie, które nieustannie pojawia się w moim umyśle. "Dlaczego...?"
***
Chyba już świta. Taaak, ewidentnie jest już jasno. Ciężko jednak porzucić krainę sennych marzeń i na nowo zanurzyć się w krwawej rzeczywistości. Czuję ciepły promień słońca na swoim policzku. I zaraz po tym delikatny dotyk.
Natychmiast otwieram oczy i chwytam, jak się okazuje, rękę Coyota.
- Gdzie z łapami?! - warczę nieuprzejmie, nie zluźniając chwytu.
- Wybacz, nie wiedziałem, czy życzysz sobie, bym cię obudził... - burczy cicho chłopak, prawie nie dając po sobie poznać, że jest speszony.
- A nie pomyślałeś, że zanim deportowałeś mi J. sprzed nosa, też wypadało zapytać, czy sobie tego życzę?
Widzę, że nadgarstek fiołkowookiego bieleje, dlatego gwałtownie puszczam jego dłoń. Mimo tego chłopak nie odpowiada na moje uszczypliwe pytanie.
- Dlaczego tu przyszedłeś? - pytam, ochłonąwszy nieco. - Gdzie Dev?
- Dowódca kazał mi się tu zjawić z samego rana... Jednak, gdy przyszedłem, zastałem tylko śpiącą ciebie.
- Nie spałam - burczę, sprawdzając ukradkiem, czy przez sen się nie ośliniłam.
- To bez znaczenia - mówi Coyote, odchodząc kilka kroków. - Możliwe, że pan Verves w ogóle się dziś nie zjawi... Tak jak przez ostatnie trzy dni.
- Nie było go w kwaterze przez tyle czasu? - pytanie przez chwilę wisi w gęstniejącym powietrzu.
- Jak widzisz, zostawiłem mu wszystkie raporty ze swoich misji. Gdybym go zastał, wręczyłbym je osobiście.
- Więc to ty. Ty to zrobiłeś - mówię tylko, nie dodając nic więcej. Szatyn tylko lekko kiwa głową.
Nie dość, że zabrał mi J., to jeszcze robi mi konkurencję, gówniarz jeden.
- Wolfe... - zaczyna nagle młody mężczyzna. Jednak uciszam go gestem, jednocześnie podnosząc się z fotela. - Cholera, nie chciałem, żeby to wszystko tak wyszło. Kiedy przydzielono mi zadanie ochrony panienki J., Dowódca nie powiedział mi, że ktoś już się nią zajmuje...
Mówi coś jeszcze, ale ja nie słucham. Jedyne, co teraz dla mnie istnieje, to miarowy rytm moich kroków. Jestem już przy drzwiach. Zaraz wyjdę i nawet nie wypowiem jednego słowa. Ba, nawet się nie odwrócę.
- Wolfe, czekaj! - krzyczy za mną Coyote. - Czy... Devon... on powiedział ci prawdę?
To pytanie zbija mnie z tropu. Mimo że trzymam już dłoń na klamce, nie potrafię się zmusić, by ją nacisnąć.
- O czym? - wyrzucam z siebie beznamiętnie, wpatrując się w ciemne drewno. - O tym, czym jestem? - robię krótką pauzę, by wziąć głęboki oddech. - Tak, wiem o tym, tak jak większość Oddziałowców. Możesz mnie nawet nazywać odmieńcem, wszystko mi jedno.
- Nie... Zaczekaj - mówi niepewnie. Słyszę stukot jego traperów. Jest jakiś metr ode mnie. - Chodzi o to, że...
Przerywa mu dzwonek telefonu. Szatyn mruczy przekleństwo pod nosem, ale odbiera. Przez chwilę patrzy na mnie bezradnie, jak gdyby chcąc mnie zatrzymać, jednak już przestępuję próg. W tej chwili nic mnie nie obchodzi.
***
- Jak to, "pana Vervesa nie ma w domu"? - burczę niemiło do lokaja Devona, stojąc przed willą, z której jeszcze niedawno desperacko próbowałam się wydostać. - W kwaterze też go nie ma. Gdzie w takim razie jest? Wyjechał? - pytam starszego człowieka, ubranego w elegancki garnitur i świeżo wypastowane, czarne buty. Mężczyzna wzdycha głośno, jak gdyby rozmowa z ludźmi (dobra, nie zagłębiajmy się w szczegóły) mojego pokroju była co najmniej jakąś torturą.
- Panicz nie sprecyzował, dokąd się wybiera.
- Powiedział chociaż, kiedy wróci?
- Nie. A teraz proszę panienkę o opuszczenie tego terenu - ucina oschle kamerdyner. Mam wielką ochotę wykrzyczeć parę niecenzuralnych słów prosto w tą jego zaciętą facjatę, ale powstrzymuję się.
Chwilę później jestem już poza posesją. Po niebie spokojnie płyną szare chmury, niosąc zapowiedź jesiennego deszczu. Opieram się o czarne ogrodzenie, przez chwilę nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Zerkam na swoją komórkę, która uparcie milczy, chociaż całkiem niedawno nie potrafiła opanować tej sztuki, pobudzana ciągłymi smsami od Dowódcy. Devonie, gdzie jesteś, kiedy najbardziej cię potrzebuję? Gdzie jesteś, kiedy bez rezultatów poszukuję wyjaśnień, zwłaszcza dotyczących sprawy teczki z dolnej szuflady? Gdzie jesteś, gdy...
- Byłem pewny, że cię tu znajdę... - słyszę nagle męski głos. Na moją twarz jednak nie wypływa uśmiech. - ...panienko Wolfe.
Podnoszę wzrok i widzę wysokiego szatyna o fioletowych oczach.
- Coyote, chłopcze - mówię najspokojniej jak potrafię. - Po jaką cholerę za mną łazisz, zamiast sumiennie wykonywać zlecenia? Za mało Onych się kręci po mieścinie, czy jak?
- Przyganiał kocioł garnkowi... - uśmiecha się krzywo facet. Nie komentuję tego jednym słowem. - Odłóżmy to na chwilę na bok, dobra? Dowódca do mnie dzwonił. Kazał mi przekazać coś wa...
- Ciekawe, dlaczego w takim razie nie pofatygował się, żeby zatelefonować do swojej prawej ręki osobiście - mruczę cicho, skubiąc rękaw bluzy. - Dlaczego mam ci wierzyć...? To, że należysz do Oddziałów, nic nie znaczy. Chociaż nie, czekaj. Gdyby nie to, twoje wnętrzności już pewnie wisiałyby jako girlandy na okolicznych drzewach - urywam na chwilę, patrząc na niewzruszoną twarz mężczyzny.
- Dla wszystkich jesteś taka... milutka? - pyta, ironizując ostatnie słowo. Nie garnę się do odpowiedzi. - Może nie zadzwonił, ponieważ całą wczorajszą noc odrzucałaś wszystkie połączenia. Mniejsza o to. Posłuchaj chociaż raz, proszę. Dev... znaczy Dowódca poinformował mnie o bardzo istotnej sprawie.
- Bardzo proszę, odmień moje życie tą informacją. Tylko szybko, bo nie chcę marnować czasu na nudne pogawędki. Robota czeka. - burczę, sprawdzając, czy aby na pewno mój automat jest na swoim miejscu. Raczej nigdy nie mam nieodpartej ochoty, by zdjąć kogoś ze swoich, ale ten gość jest wyjątkiem.
- Pan Verves zdobył niepotwierdzone informacje na temat planowanych operacji Onych. Będą polowali na Kod Absolutny. Masz nie szwendać się sama po mieście, mieć zawsze nadajnik przy sobie...
- Tyle to ja wiem i bez ciebie - cedzę przez zęby, oddalając się kawałek. Coyote niespodziewanie mnie zatrzymuje.
- To jest rozkaz, nie propozycja. Do czasu powrotu Devona, ja tu rządzę. A teraz nie marudź, tylko chodź ze mną.
- Ej, nie rozpędzaj się. Od trzech dni jesteś w Oddziałach. Nie masz żadnego doświadczenia. A ja nawet cię nie znam i nie mam powodów, by ci ufać, do cholery, "szanowny" panie programisto komputerowy! Pewnie ta twoja ciotka też jest tylko...
- Nie okłamałem cię - mówi beznamiętnie fiołkowooki. - Wszystko, co ci o sobie powiedziałem, jest prawdą. Prędzej to ja mogę mieć powody, by nie ufać tobie. Nie zadałem sobie nawet trudu sprawdzenia twoich akt w kwaterze.
- Może dlatego, że takowych nie ma - odpowiadam, dostrzegając w tym samym czasie lekkie zdziwienie na twarzy Coyota, które jednak znika tak szybko, jak się pojawia. - Za to twoje stanowią niebywale interesującą lekturę.
Tym razem szok chłopaka widoczny jest kilka sekund dłużej.
- Przeglądałaś moją teczkę? - pyta po chwili ciszy. - Więc już o tym wiesz, tak?
W tej kartotece było tyle informacji, że nie mam pojęcia, o czym konkretnie mowa. Zastanawiam się, czy nie blefować, jednak po chwili odrzucam ten pomysł.
- Jestem Kodem, a nie jasnowidzem, Coyote. Chodzi ci o to, że w podstawówce nosiłeś okulary z grubymi szkłami i wszyscy się z ciebie śmiali, czy też o to, jak to w czasach liceum trenowałeś taekwondo, a potem zdobyłeś drugie miejsce w swojej kategorii wiekowej, a może...
- A więc taką teczkę znalazłaś - twarz szatyna rozjaśnia tajemniczy półuśmiech. - To moje fikcyjne akta. Akurat tam nic, oprócz taekwondo, nie jest prawdą.
- To tym bardziej nie tłumaczy, dlaczego Devon zostawił tą kartotekę w szufladzie, do której zawsze zaglądam, razem z liścikiem, w którym wyraźnie zaznacza, żebym ją przejrzała - burczę, mimowolnie zaczynając marsz wraz z Coyotem. Młody mężczyzna nagle się uśmiecha. Dobrze wygląda z takim wyrazem twarzy. Mimo to i tak mam ochotę poznać go bliżej z moją siekierą, a potem z dziką radością zmasakrować jego zwłoki.
- Jesteś świadoma, że twój szef to niezły troll? Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do kwatery, wyciął mi podobny numer...
- Niech zgadnę. Kod 62? - mruczę, nawet nie spoglądając na chłopaka. - Idiota do kwadratu - dopowiadam po chwili.
Tym razem nie odpowiada. Czyli zgadłam.
Dalej idziemy w milczeniu, kierując się w stronę najbliższej stacji metra. Cały czas rozmyślam nad tym, o co chodziło szatynowi, gdy powiedział "więc już o tym wiesz?". Nie zamierzam go jednak o to pytać. I tak się dowiem, wcześniej czy później.
- Wracamy do biura - mówi naraz ni stąd ni zowąd. - Zbadamy dokładniej cel i wyruszymy na misję.
- Ale... Chcesz mi powiedzieć, że razem?! Nie ma takiej opcji.
- To jest rozkaz - ucina chłodno Coyote.
- Już raz się wpakowałam w takie gówno i więcej nie zamierzam - daję mu do zrozumienia, jakie zajmuję stanowisko w tej sprawie. - Ja, mój drogi, gram solo. Zawsze. Potrafię sama zadbać o swój nędzny żywot i nie potrzebuję nikogo do tego mieszać.
Tego, co odpowiedział, nigdy nie spodziewałabym się usłyszeć z jego ust.
- Więc w takim razie... rób co chcesz - orzeka tymczasowy zastępca Devona. - Tylko noś to przy sobie, do cholery.
Wciska mi w rękę niewielkie, czarne urządzenie z nadajnikiem.
- Niech ci będzie.
Kiedy jesteśmy już na peronie, pociąg właśnie nadjeżdża. Niestety muszę jechać z tym przemądrzałym dupkiem w tym samym wagonie. Staję na tyle daleko od Coyota, że ludziom nawet przez myśl by nie przeszło, że go znam. Zaraz wysiądę i nasze drogi się rozejdą. Byle na jak najdłużej. Mam już stanowczo za dużo patrzenia na jego przystojny ryj.
Wysiadam na tej stacji jako jedna z nielicznych, ale nie jedyna. Może wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdybym w tym momencie dostrzegła, że w tym całym zgiełku, głośnemu stukotowi moich butów towarzyszy jeszcze ciche echo w postaci odgłosu kroków. Ale już za późno. Błędne koło się zamknęło.
MAH. Co z tego, że już to czytałam. Przeczytałam raz jeszcze B-)
OdpowiedzUsuńMAH.
Sacz emołszyns
Kojoteł takie niedobry : >
Devon taki tajemniczy D :
Omnomnomonmo, nie mogę się doczekać aż napiszesz c.d *3*