- Zakład, że potrafiłbym zrobić identycznego, jak ty wtedy - mruczy Coyote, rozsiadając się w dziwacznej, aczkolwiek najwidocznie wygodnej, pozycji na wielkim, purpurowym fotelu stojącym naprzeciwko mnie. - Tylko powiedz mi coś o nim.
Od incydentu z Castielem minęły niecałe dwa miesiące. Coy już parę tygodni po tym, jak się wybudził, twierdził, że wszystkie rany pogoiły mu się już jako tako i jest gotowy do powrotu do misji. Na szczęście Devon zdołał mu wmówić, że musi zostać jeszcze przez jakiś czas na obserwacji. Och, gdyby nie Dowódca, to Coyota wołami byś do szpitala nie zaciągnął. Uparty z niego typ, zawsze musi postawić na swoim. A może to po prostu cecha wspólna Kodów, sama nie wiem.
Przez oparcie fotela przewieszona jest marynarka Coyota, a sam ma na sobie z lekka już pogniecioną, białą koszulę z rozchamranym kołnierzykiem i podwiniętymi rękawami. Rzadko widuję fiołkowookiego w takich eleganckich ubraniach, bo z tego, co zdążyłam zauważyć przez te kilka miesięcy naszej znajomości, ceni wygodę ponad wszystko.
- No... Z tego, co pamiętam, był czarny... Miał długie uszy. Hm. I był mniej więcej wielkości dłoni, może trochę większy - urywam na chwilę, usiłując przypomnieć sobie jakieś szczegóły dotyczące słynnego Pana Królisia. - A tak, miał na szyi czerwoną wstążkę, taką jak zmaterializowany kod.
- Ciekawą rzecz sobie wybrałaś do stworzenia - mówi szatyn, z trudem powstrzymując śmiech. Prycham.
No tak, przecież niczego ci nie wytłumaczyłam, wybacz. Pamiętasz tamten dzień w szpitalu, kiedy to starałam się obudzić Królewnę? No tak, właśnie wtedy coś stworzyłam, niemal pozbawiając się życia. Kurde, gdyby ten pluszak był jakieś dwa centymetry większy, pewnie wąchałabym kwiatki od spodu. Wracając do sedna, tamten epizod był zapowiedzią spotkania Kodów. Krótko mówiąc - na jedną akcję nieświadomie posiadliśmy odmienną moc - on niszczył, ja tworzyłam. Nawet Devonowi ciężko wytłumaczyć tą anomalię.
- To było całkowicie spontaniczne. A poza tym nie wiedziałam, jakim cudem udało mi się coś wykreować. Przecież jestem Niszczycielem - urywam, biorąc do ręki książkę leżącą na stoliczku umiejscowionym obok fotela. - A wtedy to w sumie "prawie martwym Niszczycielem" - mówię cicho. Przejeżdżam dłonią po zniszczonej okładce, obserwując uważnie wszystkie jej niedoskonałości, po czym odkładam tomik na miejsce.
Nie wiem czemu, ale uwielbiam przebywać w tym miejscu, znanym powszechnie jako biblioteka Oddziałów. Dev gromadzi tu tyle wspaniałych książek - jedne są zupełnie nowe i wciąż pachną farbą drukarską, a inne wprost przeciwnie - to stare tomiszcza uratowane z wyprzedaży garażowych albo znalenione w antykwariatach. Każda z nich jest na swój sposób wyjątkowa, każda opowiada własną historię.
- Lepiej powiedz, co narobiłeś, kiedy miałeś dostęp do mojej mocy - uśmiecham się przekornie. Siadam podobnie jak Coyote, przewieszając przy okazji nogi przez podłokietnik. Kurde, takie ułożenie ciała jest faktycznie wygodne!
Twarz chłopaka rozpromienia nikły uśmiech.
- Dzień przed tym, jak wjechałaś mi na chatę rozpakowywałem swoje meble. No i w pewnym momencie wszystkie szklanki, kieliszki, kubki, talerze, literatki, karafki... - wymienia na palcach - całe szkło zaczęło pękać w ułamku sekundy. Nieźle się tym przeraziłem, no bo w końcu takie rzeczy nie dzieją się codziennie. A potem zadzwoniłem do ciotki pod pretekstem uszkodzenia zastawy w trakcie transportu, a ona oczywiście musiała mi przysłać dwa kolejne komplety szklanek. Nie wspomniałem słowem, że zdążyłem już dawno zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze rzeczy w pobliskim sklepie, no bo przecież ciotka to ciotka. I tak by to przysłała - młody mężczyzna przerywa na chwilę i jego wzrok krążący do tej pory po pomieszczeniu w końcu spoczywa na mnie. - A następnego dnia wpadłaś ty. Mało zawału nie dostałem, jak mi ten komplet upadł na ziemię, bo przez moment myślałem, że znowu się zaczyna. A wieczorem, jak byłaś u mnie na herbacie, tylko się modliłem, żeby te kubki nie rozprysnęły mi się w dłoniach.
- Bo niszczyć trzeba z wyczuciem - mruczę tonem doświadczonego specjalisty. - Trzeba opanować swoją wolę i myśli, bo inaczej kończy się tak, jak w twoim przypadku.
- A tworzyć trzeba z siłą i precyzją. Jak nie jest się wystarczająco silnym, to chwila i do piachu, jak prawie w twoim przypadku - odgryza się szatyn, jednak widzę po jego oczach, że wcale nie jest na mnie zły.
- O, no patrzcie go państwo, jaki wyszczekany się zrobił - burczę, udając wkurzoną. - A jeszcze niedawno się wstydził cokolwiek powiedzieć, o, jak parę miesięcy temu w gabinecie Devo...
- Spałaś! - mówi nagle, wskazując na mnie palcem.
- Wcale wtedy nie spałam! - ucinam, wciąż trzymając się swojej wersji. - A ty za to byłeś taki zalękniony, że nawet nie byłeś w stanie powiedzieć kim naprawdę jesteś.
Cholera, ta rozmowa z towarzyskiej pogawędki znowu zmienia się w kłótnię. No cóż, pewne rzeczy się nie zmieniają.
- Może i byłem przerażony - mruczy chłopak już spokojniejszym tonem. - A ty byś nie była, gdybyś wiedziała, że obok ciebie stoi ktoś, kto został stworzony tylko po to, by cię unicestwić?
Taa, to prawda. Gdyby Devcio nie wyciągnąłby mnie zawczasu ze Skarbca, pewnie byłabym teraz tylko zabawką Onych, polującą na Kod Tworzący. Głównie z tego powodu powołali mnie do życia. Zabawne, nie? No to już wiesz, dlaczego od początku, od pierwszego usłyszenia imienia fiołkowookiego go znienawidziłam (no, pomijając to, że zabrał mi J.). Było mi to po prostu wpojone, aczkolwiek Devonowi udało się to częściowo usunąć. Gdyby tego nie zrobił, pewnie rozszarpałabym Coyota już dawno temu, a potem wesoło nucąc, rozwiesiła jego wnętrzności jako girlandy na okolicznych drzewach.
Przez kilka minut panuje zupełna cisza. Coyote wydaje się się być zafascynowany oględzinami swoich świeżo wypastowanych butów, a ja beznamiętnie gapię się w zdobiony sufit biblioteki. Właśnie, nie powiedziałam ci nawet po kiego czorta tu siedzimy, nieudolnie próbując bawić się wzajemnie w miarę przyjazną rozmową.
Otóż tego wieczoru wyprawiany jest bankiet, zwany też Galą Przydziału, który ma miejsce mniej więcej co pół roku. Najpierw jest impreza, wszyscy tańczą i ucztują, oglądając przy okazji przydzielanie nowicjuszy do poszczególnych Oddziałów. Najwięcej zwykle trafia do Zielonego i Żółtego, co jest adekwatne do poziomu ich umiejętności. Rzadziej znajduje się ktoś, kto zostaje przypisany do któregoś z Oddziałów wyższych szczeblem. Tak naprawdę jedynie członkowie Czarnego tego dnia mogą mieć na wszystko wywalone, bo z góry wiadomo, że żaden świeżak nie dostanie się pod ich opiekę. Po tych całych baletach i akademiach nowicjusze rozchodzą się, a Dowódcy (Gala organizowana jest zwykle na większą skalę niż tylko jeden okręg - miasto, więc i Dowódców jest wielu) przyznają swoim Oddziałom i wewnętrznym grupom specjane zadania na najbliższy czas.
No więc... Siedzę sobie tutaj w bibliotece od początku bankietu, czekając tylko na Przydział, po otrzymaniu którego będę mogła wreszcie wrócić do cieplutkiego łóżka. Nienawidzę takich imprez. Mimo że jest dopiero 23:00, jestem już śpiąca. Brak nocnych misji sprawił, że znowu weszłam na dzienny tryb życia.
Coyote dołączył do mnie jakieś dwie godziny temu. Przytachał ze sobą po cichu z sali butelkę czerwonego wina, które zdążył już w połowie opróżnić. Na stoliku obok fiołkowookiego stoją teraz dwa kieliszki - jeden pusty, drugi do połowy pełny. Chciał mnie poczęstować swoją zdobyczą, jednak odmówiłam, na co on tylko mruknął "będzie więcej dla mnie". Właśnie widzę, jak sięga po butelkę, aby nalać sobie kolejnego.
- Ej, ej, ej. Wystarczy tego dobrego - burczę, wyrywając mu szkło z dłoni.
- Wolfciu... - wyje szatyn, wyciągając rękę po burgunda, jednak odstawiam go poza zasieg faceta.
- Masz mieć trzeźwy umysł, kiedy Dev będzie przydzielał ci misję. Nie mam zamiaru ci później wszystkiego tłumaczyć drugi raz.
- Ale to tylko jednego, takiego malutkiego, o, tyci-tyci - pokazuje ręką, jak mikroskopijny będzie jego napitek. Wzdycham i wznoszę oczy ku niebu.
- Później możesz sobie to dopić, tylko nie marudź mi jutro, że przez głowę jeżdżą ci czołgi.
Odstawiam wino na miejsce koło Coyota, a ten jedynie tęsknie na nie spogląda. Siadam z powrotem w swoim fotelu. Chwilę później słyszę skrzypnięcie otwierających się drzwi.
- No, tu jesteście! Wszędzie was szukałem - mówi Dev, wchodząc do pomieszczenia. - Oj Wolfe, Wolfe. Znowu nie pojawiłaś się na ceremonii. Nie możesz jej ciągle opuszczać i...
- Dalej, załatwmy to szybko - ucinam, ledwie powstrzymując ziewanie. - Przydziel misję i spadamy. Chce mi się spać jak cholera, a kolega chciałby w spokoju dopić burgunda.
- Tylko nie szarżuj z tym za bardzo - tym razem Dowódca zwraca się do Coyota. - Nie będę tolerował wymówki, że przez bankiet nie dałeś rady się spakować. I ciebie też się to tyczy - mówi, wlepiając wzrok we mnie.
Normalnie w tym momencie zaczęłoby się obszerne kazanie, że przecież alkohol mnie nie ciągnie, a te wszystkie Oddziałowe imprezy mam w d... Znaczy... W głębokim poważaniu. Ale teraz potrafię z siebie wycisnąć jedynie parę słów.
- Spakować? Czy ty właśnie przydzieliłeś nam misje poza okręgiem? Przecież jeśli stąd wyjadę, J. zostanie bez ochrony i...
- Ciotka Coyota dobrze się nią dotąd zajmowała. Nie zaszkodzi, jeśli poopiekuje się nią trochę dłużej. I tak, dokładnie, jedziecie poza okręg - Dev kiwa głową. - Ale nie na "misje", tylko "misję". Jedną. Wspólną.
- Spoko loko, Wolfeee... Moja... Ciotka... Jest fajna - bełkocze fiołkowooki. W ręku trzyma niemal pustą butelkę.
- No chyba cię po... - wrzeszcząc, zrywam się z fotela, jednak zaraz się opamiętuję. W końcu Dev to mój przełożony. I prawie ojciec. Wyszarpuję wino z ręki Coyota. - Kurwa, no pogłupieli dzisiaj - burczę cicho, odwracając się w stronę jednego z regałów z książkami.
- Słyszałem.
- I bardzo dobrze! - odgryzam się. - Dziękujemy za informacje, chyba możesz już iść, prawda Dowódco? - warczę, nadal nie patrząc na Devona.
- Szczegóły dotyczące waszej roboty w tamtym rejonie dostaniecie mailem - mówi to takim pogodnym tonem, że jestem niemal pewna, że się uśmiecha. - A tymczasem dobranoc państwu.
Po chwili znika za drzwiami, a w bibliotece na powrót zapanowuje cisza.
Otwieram usta, chcąc powiedzieć coś Coyotowi, jednak zaraz je zamykam, widząc, że szatyn śpi w najlepsze. A niech sobie kima. Przynajmniej nie będę musiała pomagać mu trafić do mieszkania, co w jego obecnym stanie byłoby, delikatnie mówiąc, dosyć trudne.
Biorę łyk Coyotowego wina, które trzymałam nieświadomie aż do teraz. Cholera, niedobre. Jak on może to pić? Odstawiam butelkę na stolik, tuż obok stosiku książek i wzdycham cicho.
Nie umiem już inaczej reagować na słowa "jedna, wspólna misja". Zawsze, gdy Dev je wypowiada, oczyma wyobraźni widzę Mike'a. Ta. Tamto to też miała być "jedna, wspólna misja". A skończyło się, jak skończyło.
Teraz musimy tylko zdołać przetrwać razem ten czas misji, próbując się wzajemnie nie zagryźć... Boże, daj mi silne nerwy, bo najwidoczniej siekiera to w pewnych przypadkach zdecydowanie za mało.