- Stać! Przestańcie! - wrzeszczę, wypadając z samochodu, który dosłownie parę sekund temu zdążył wyhamować przed grupką na pozór zwyczajnie wyglądających ludzi. Ale tylko na pozór.
Młody mężczyzna stojący na przedzie lekko unosi dłoń, nakazując swoim pobratymcom opuszczenie broni. Czarny Oddział - elita "mojego świata". Kto ich tu do cholery przysłał?!
- Oficer Wolfe...? - pyta niepewnie zielonooki blondyn, przesuwając wzrok to na moją twarz, to na mój biały mundur z Departamentu, jakby wciąż niedowierzając, kogo ma przed sobą. - Przecież Rada mówiła, że nie ma szans, by Kod Absolutny... - szepcze, bardziej do siebie, niż do kogokolwiek z obecnych w tym miejscu. Mimo że jego głos jest spokojny, chłopak wciąż trzyma pistolet w pogotowiu. Ech, nie będzie lekko.
- No widzisz, Carl. Nie tak łatwo się mnie pozbyć - uśmiecham się, starając się rozładować napięcie.
Spoglądam, czy z Coyotem i Drakiem wysiadającymi z auta na pewno wszystko w porządku, po czym przestępuję z nogi na nogę. Z tłumu zaczynają dobiegać niespokojne szepty. A zaraz po nich stukot ciężkich wojskowych butów. Ktoś nadchodzi.
- Znaleźliście zdrajców?
O nie, ten głos. Znam ten ochrypły, niemiły głos aż za dobrze.
Castiel. Castiel Hunting. Innymi słowy - dupek, który zawsze właził mi w paradę. Odkąd dołączyłam do Oddziałów, nieustannie się ze sobą żarliśmy, póki Dowódca nie przydzielił mu paru misji poza granicami państwa. Może Dev miał nadzieję, że Hunting trochę wydorośleje, ale gdzie tam. Nic nie zmienił się od czasu, kiedy widziałam go po raz ostatni, jakiś rok temu.
Młody wicedowódca oddziału rzuca szybkie spojrzenie nowo przybyłemu.
- Czyścicielu, przecież ona...!
- Zdrajcy to zdrajcy. Nie obchodzi mnie, kim byli wcześniej. Należy ich wyeliminować zgodnie z poleceniami Rady.
Castiel posyła mi szyderczy uśmiech. Doskonale się bawi, sterując Carlem według swojej woli. Swoją drogą współczuję zielonookiemu - tyle lat pod tyrańską władzą Huntinga to scenariusz rodem z koszmarów. Nie dziwię się, że stał się taki zalękniony - ten facet po prostu zniszczył mu psychikę.
- A więc przejąłeś mój przydomek... - próbuję kupić trochę czasu Drake'owi i Coyotowi, których do tej pory Czarny Oddział traktował jak powietrze. Uratowali mi skórę, czas się odwdzięczyć. - Czyściciel - wypowiadam to słowo, jakbym słyszała je po raz pierwszy. - Ten, który zakończył najwięcej misji powodzeniem - milknę na chwilę. Nieme pytanie przez chwilę wisi w powietrzu. No dalej, uciekajcie do cholery!
- Czterdziestu.
- Rozumiem... - O tylu zabitych Onych mnie teraz wyprzedza. Prawdę mówiąc, ten tytuł mi wisi, ale myśl, że jestem w czymś lepsza od Castiela, jest naprawdę cudowna. Jak tylko wrócę do oddziału, z pewnością odbiorę mu tytuł. Chociaż nie mniej przyjemna jest umiejętność wkurzenia tego ponurego buca. - ...Hunciu.
- Nie mów tak do mnie. "Czyścicielu", rozumiesz? Ja tu jestem Czyścicielem, kurwa, zrozumiano? - nagle milknie, gdy widzi, jaką radość sprawia mi każda sekunda jego wściekłości. - Ewentualnie "kapitanie Hunting".
No co jest, dlaczego Coyote i Drake nadal nie wypierdzielają stąd w podskokach? Liczą na dalszą część tego przedstawienia, czy jak?
Castiel powoli ściąga przewieszony przez ramię karabin i ładuje go amunicją usłużnie podawaną mu zwłaszcza przez tych członków Czarnego Oddziału, którzy najbardziej chcą mu się przypodobać, a tym samym wybić ponad innych. Robota głupich, bo i tak nawet nie zapamięta ich imion. Mogłabym się założyć, że nie pamięta nawet mojego. Ale z drugiej strony, to kto go tam wie.
Promienie wschodzącego słońca odbijają się od śniegu, rażąc mnie w oczy, co sprawia, że ledwie dostrzegam twarz Huntinga. Teraz jest idealna pora. Jest zbyt zajęty swoją zabawką, nie zwraca na nas najmniejszej uwagi.
- Biegiem! - wrzeszczę, a dwóch młodych mężczyzn nie zwleka ani sekundy. Może to i głupie, ale wydaje mi się, jakbyśmy byli małym stadem uciekajacym przed kłusownikami. Łowy się zaczęły.
Ciężko oddychając, skręcam w kolejny zaułek. Ta część miasta to tak zwana Sfera. Istny labirynt. Nie mam już pojęcia, gdzie się dokładnie znajdujemy, a wszystkie inne myśli przytłacza ta jedna - "Biegnij. Biegnij do cholery!"
Chyba w końcu ich gubimy. No popatrz, niby Czarny Oddział, a kondycja do dupy.
- Poczekajcie! - krzyczy nagle Coyote. Gwałtownie przystaję. - Rozdzielimy się. Pobiegnę prosto, Wolfe, ty w lewo. Drake... No chodź mi pomóż! - mówi, usiłując przesunąć kontener z odpadkami. Przez chwilę patrzę na nich, nie rozumiejąc niczego. W końcu moim oczom ukazuje się zapomniane wejście do kanału ściekowego.
- No i wiadomo, kto będzie znowu odwalał najgorszą fuchę - mruczy Drake, niby obrażony.
- Wybacz stary, ale nie mamy innego wyjścia. Ja i Wolfe porobimy za przynęty, a ty... Po prostu jeśli uda ci się wydostać, sprowadź jakąkolwiek pomoc.
- Jakie znowu "jeśli ci się uda"? Chyba mnie nie doceniasz - śmieje się błękitnooki, chwytając się zardzewiałej drabinki. - A teraz do roboty. I pamiętaj, stawiasz mi piwo.
- Pogadamy o tym, jak wyjdziemy cało ze Sfery - szepcze fiołkowooki, zatrzaskując wejście za brunetem. Niepokojący rytm wybijany przez biegnących zwiadowców zmusza nas do ponowienia ucieczki.
- Tylko mi tam nie zdechnij - mówię cicho, patrząc na Coyota. Nie odpowiada ani słowa, uśmiecha się tylko, jak gdyby wyczytał z moich oczu to, co chciałam powiedzieć naprawdę.
***
- Cholera, cholera, cholera, choooleeeraaa! - wyję, kiedy pięciu nieźle zbudowanych mężczyzn z Czarnego Oddziału ciągnie mnie z powrotem na miejsce, z którego przed chwilą próbowałam się wydostać, czyli prosto przed oblicze Castiela. Nagdarstki pieką od szarpania za nie, nogi, okryte jedynie poszarpanymi spodniami od munduru Onych, wleką się za mną. Gdzieś po drodze zgubiłam kurtkę, więc zostawszy w samej czarnej koszulce, drżę z zimna. Wciąż nie mogę uwierzyć, że udało im się mnie złapać. Niech to szlag, po prostu wyszłam z formy. No a w dodatku czuję się jak worek ziemniaków. Ech. Starość nie radość.
A zaczęło się od mojego "genialnego" pomysłu na przechytrzenie pogoni. Nie mam pojęcia, który z głosów w mojej głowie mi go podsunął, ale przysięgam, że go ukatrupię!
No więc tak. Znalazłam się w zachodniej części Sfery, skąd już blisko do bardziej zaludnionych części miasta, kiedy zaczęłam już odczuwać poważniejsze zmęczenie. Stwierdziłam, że muszę koniecznie choć na chwilę zgubić pościg, więc żeby to zrobić, wskoczę sobie przez okno do najbliższego hangaru. Okna zwykłych opuszczonych mieszkań były zbyt wysoko, by do nich doskoczyć bez łamania kodów, więc w mojej sytuacji było to praktycznie niemożliwe. Szkoda tylko, że nie przewidziałam, że ten właśnie hangar posłuży niewielkiej jednostce oddziału za tymczasową bazę. Gdybyś tylko zobaczył ich miny, gdy wesoło wbryknęłam prosto na stolik, przy którym siedzieli. No co? Moja wina, że go postawili przy samiuśkim oknie? Porozrzucane papiery i karty do gry sfrunęły z blatu.
Tak, dokładnie te dwa słowa cisnęły mi się wtedy na usta.
Dalej, jak już się pewnie domyślasz, próbowałam im uciec. No, za daleko to mi się nie udało. Cóż, muszę powiedzieć, że spint, chociażby krótki, ze skręconą kostką to nie lada wyczyn. Chyba sobie to wpiszę do CV.
Nie pomogły groźby, że jestem prawą ręką Przywódcy i jak mnie zaraz nie postawią, to im zaraz coś zrobię. Chyba serio się wkurzyli o te dwie butelki z "napojem bogów", co im niechcący strąciłam ze stołu. Wlekli mnie, wlekli i dowlekli. Wprost do paszczy lwa. Wokół dostrzegam pełno drewnianych skrzynek i stalowych maszyn częsciowo poprzykrywanych plandekami. Czyli w tym przypadku paszczą jest opuszczony magazyn, w którym rezyduje mój nemezis.
Twarz Castiela rozpromienia złośliwy uśmiech. Mięśniaki puszczają mnie, konwersując przy okazji, skąd by tu wytrzasnąć kolejną flaszkę, nie opuszczając Sfery. Miszyn imposibyl, panowie!
- No? Zachciało się zrealizować kod piętnasty, co Wolfe? - O, więc jednak pamięta! A kiedyś wołał na mnie "te, małe wredne!". - Och, nie dość, że stałaś się renegatem, to wciąż sobie grabisz - mruczy, niby ze współczuciem, unosząc mój podbródek.
- Nie zdradziłam organizacji - mówię ozięble, starając się ignorować ból w nodze. - A poza tym po co miałabym to robić? Oddziały to mój jedyny dom i...
- Tak, tak jasne - przerywa mi Hunting. Oddala się kawałek i robi smutną minkę. - A ten mundur to miałaś na sobie przypadkiem.
- Oni mnie porwali, idioto.
- To niczego nie tłumaczy.
Wydaję z siebie dźwięk mieszczący się pomiędzy warknięciem a westchnięciem i unoszę oczy ku niebu. Weź tu z takim gadaj.
- Co? Skończyły ci się wymówki, mała? - odwraca się w moją stronę pod takim kątem, że dostrzegam na jego szyi długą, lekko zakrzywioną bliznę, umiejscowioną niewiele dalej od aorty. Tak, to moje dzieło. Kiedyś, dawno temu, kiedy nasze relacje nie były "piekielnie niedobre", ale tylko "złe", pokłóciliśmy się o coś. Nie doceniał mnie.
Po tym incydencie zmienił zdanie.
Przez chwilę panuje całkowita cisza. Zupełnie jakby facet zapomniał o mojej obecności. Spogląda w dal, szukając celu znanego wyłącznie sobie.
- Nie chcesz gadać, to nie - mruczy po paru minutach, znowu patrząc na mnie. - Ale... wiesz, myślałem, że to wszystko potoczy się inaczej.
Podchodzi do metalowego regału i bierze w dłoń krótki pistolet.
- Nie, żebym miał do ciebie coś wyjątkowo osobistego, czy coś... Nasze małe spory nie mają tu nic do rzeczy. Radzie chodzi tylko o utrzymanie harmonii w oddziałach. Sama dobrze wiesz, że niesubordynacja musi zostać ukarana - urywa na chwilę i bierze głęboki wdech. - Nie będę owijał w bawełnę. Mam cię po prostu zabić. Tu i teraz.
Słyszę jak ładuje broń, jednak mimo tego wszystkiego moje serce jest aż za spokojne. Cholera jasna. Gdybym tylko mogła uciec... Serio? Taki beznadziejny koniec życia? Było tyle innych świetnych momentów na śmierć - w glorii i chwale. Gdyby moje życie było książką, pewnie umierałabym co drugi rozdział. No a gdybym tak zginęła z rąk Onych, mówiono by "Pamiętam ją. Ta, która oddała życie dla słusznej sprawy". Teraz mogę liczyć tylko na komentarze typu "Pieprzona zdrajczyni, dobrze, że zdechła". Ale w sumie, to co mnie to obchodzi, przecież i tak będę martwa.
- Naprawdę nic już nie powiesz? Jesteś pewna? Z chęcią wysłucham jakiejś podniosłej mowy na koniec - uśmiecha się antypatycznie, przez co z jego twarzy spada maska sprawiedliwego i współczującego Oddziałowca. Odwracam od niego wzrok. - Jak chcesz.
Mierzy do mnie. Przekrzywia lekko głowę, jak gdyby nie wierząc, że nawet nie próbuję się bronić. Zabawne. Właśnie zdałam sobie sprawę, że muszę wyglądać zupełnie jak Mike, tamtego dnia w hangarze. Unieruchomiona, uważana za zdrajcę (chociaż w jego przypadku oskarżenia nie były bezpodstawne).
Nagle widzę światło, oślepiająco białe światło. To już? Umarłam? No nie, tylko mi nie mów, że piekło wygląda jak laboratorium Onych...
Wtem wśród tej rażącej bieli przenika cień. Wyciągam ku niemu rękę, jednak on zaraz znika, pozostawiając mnie samą.
I niespodziewanie, wbrew moim oczekiwaniom, światło gaśnie na moment i rozbłyskując jak błyskawica, rozrywa barierę utworzoną wokół mnie. Nienaturalnie białe odłamki upadają na podłogę magazynu z łoskotem tłuczonego szkła. Ten odgłos przypomniał mi nagle o wieczorze, w którym wparowałam do byłego mieszkania J.
"Ło matko, ale się wystraszyłem"
"Cholera, nowe szklanki"
"Ciotka by mnie zabiła..."
- Coyote! - wrzeszczę, gdy ciepła czerwona ciecz ochlapuje mój policzek. Szatyn upada w ułamku sekundy. Krew szumi mi w uszach, nawet nie słyszałam strzału. - Coyote... Coyote... - Nie potrafiąc wydobyć z siebie żadnego innego słowa, przyczołguję się do ciała leżącego w szkarłatnej kałuży. - To nie tak miało być... To nie... - dotykam jego klatki piersiowej, nie zważając na to, że brudzę ręce krwią. - To nie...
Słowa ugrzęzły mi w gardle.
Zostały wypowiedziane moim nieludzkim krzykiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz