piątek, 24 kwietnia 2015

Chłopiec za szybą

Odgłos szpitalnych maszyn podtrzymujących funkcje życiowe to jeden z nielicznych dźwięków, który mąci teraz tą głuchą ciszę. Siedzę przy metalowym łóżku, wpatrzona w leżącego na nim Coyota. Jego skóra jest przeraźliwie blada, oczy ma podkrążone. Klatka piersiowa unosi się delikatnie wraz z każdym płytkim oddechem. Ledwo go odratowali. Boję się choćby odezwać, jakbym w ten sposób mogła go zranić.
Chyba nigdy nie zapomnę chwili, w której w magazynie pojawił się Drake, a zaraz za nim Devon i chyba z pół Białego Oddziału. I chyba nigdy nie wyrzucę z pamięci tego wściekłego spojrzenia Deva, gdy tylko dostrzegł Huntinga z pistoletem w dłoni oraz mnie klęczącą przy Coyocie zbroczonym krwią.
Mimochodem puszczam dłoń chłopaka, gdy słyszę nagłe skrzypnięcie drzwi.
- Wolfe - w progu pojawia się Dowódca. Podchodzi do mnie i podaje plastikowy kubeczek z wodą. - Nie możesz tu cały czas siedzieć. Powinnaś dać się porządnie opatrzyć i...
- Darrel zrobił wystarczająco dużo, nie potrzebuję więcej - mruczę cicho, po czym biorę łyk krystalicznego płynu.
W tym momencie Devon jest zupełnie inny niż jeszcze kilka godzin temu. W złocistych oczach mężczyzny dostrzegam smutek. Martwi się.
- Proszę cię, chodź do domu. Powiem lekarzom, aby ktoś nas zawiadomił, od razu jak się wybudzi.
Spuszczam głowę, wlepiając wzrok w swoją zabandażowaną kostkę i podarte spodnie od munduru Onych. Ta, nie miałam czasu na takie bzdety jak przebieranie się.
- Devonie, ja... - urywam na moment, bo w gruncie rzeczy sama nie wiem, co chcę powiedzieć. - Muszę...
Mężczyzna kładzie mi rękę na ramieniu. Patrzymy sobie w oczy przez chwilę.
- Przyniosę ci później coś do jedzenia, dobra? - uśmiecha się delikatnie. - A teraz powinienem już iść. Mam do pogadania z tą popieprzoną Radą. Zawsze jak to cholerne Zgromadzenie Oddziałów zaczyna coś robić na własną rękę, od razu są z tego kłopoty. Będą się musieli gęsto tłumaczyć...
Na zrozumienie lekko kiwam głową, a sekundę później Dowódca znika za białymi drzwiami.
***
Ciemność. Ból. Strach. Samotność.
Rozdzierający krzyk rozlega się w pobliżu, niemal rozsadzając mi głowę.
Trupio blade dłonie zaciskają się wokół mnie. Są wszędzie. Jedna zatyka mi usta, inna zagłębia się we włosy. Kolejną, wyjątkowo szponiastą, czuję na plecach, jak rozdrapuje do krwi moje blizny. Któraś z nich ociera łzy z moich oczu, po czym wskazuje w mrok przede mną.
Patrz.
Nagle oślepia mnie blask, jakby ktoś zapalił reflektor na scenie. Światło odkrywa makabryczny sekret nocy. W inkubatorze, identycznym jak ten w Skarbcu Nauki, widzę Coyota. Nie wykonuje nawet najdrobniejszego ruchu. Z jego zgaszonych, szarych oczu zieje przeraźliwa pustka.
Widzisz?
W wodzie widocznie odznaczają się krwiste smugi. Z sekundy na sekundę ich barwa z rozmytej czerwieni zmienia się w intensywny szkarłat. Niezidentyfikowany krzyk przybiera na sile. Chcę się wyrwać, ale nie mogę, bo te piekielne ręce rozorują mi skórę swoimi pazurami przy każdym najdrobniejszym ruchu.
To twoja wina.
Przez moment wydaje mi się, że oczy chłopaka na powrót skrzą się fioletem, jednak gdy przypatruję się uważniej, dostrzegam tylko wywrócone białka, zapadnięte w czeluści oczodołów.
Jest martwy.
Zrywam się z miejsca, ignorując łzy, a także szpony, które zdążyły już pewnie wydrapać w moim ciele mapy ostatnich kręgów piekła. Dotykam zimnego szkła inkubatora. Moją głowę rozsadza potworne wycie. Wszystkie strącone w pośpiechu dłonie z prędkością światła dopadają do mnie. Ciągną z powrotem w swoją otchłań.
Ciemność. Ból. Strach. Samotność. Krew.
To już jest koniec.
***
Budzę się oparta o szpitalne łóżko Coyota, zlana potem. Na zewnątrz jest już zupełnie ciemno. Jakiś czas temu ktoś najwidoczniej zapalił niewielką lampę stojącą przy ścianie, która teraz rzuca przyjemne, rozproszone światło. Przecieram oczy i poprawiam włosy związane luźno na plecach, starając się zapomnieć o koszmarze. Nie, w sumie to nie "koszmarze", a "wizji". Cholera, znowu wróciły. Zdeptywały mnie, wyciągały z mojego umysłu wszystko, co najgorsze. Przez jakiś czas tak zatraciłam się w misjach i życiu Oddziału, że ustały, lecz teraz znowu pojawiły się znikąd, przynosząc strach i cierpienie.
Wzdycham ciężko i opieram łokcie na kolanach.
- Cholera. - szepczę cicho, zła na wszystko, co się stało. Gdybym tylko wtedy zdusiła w sobie dumę i posłuchała Coyota, Oni nie złapaliby mnie. A jeśli nie znalazłabym się w Departamencie, Coy nie musiałby ryzykować, infiltrując bazę wroga i narażając się tym samym na ściganie przez "wymiar sprawiedliwości", czyli szanownego pana Huntinga. Słowem - to, że ten szatyn leży tu teraz ledwie żywy, to wyłącznie moja zasługa. Nic, tylko pogratulować, Wolfe, kawał dobrej roboty. Przecież chciałaś się go pozbyć, nie? Przecież zabrał ci J.
Ale dziś już nic nie jest dla mnie takie proste, jak tamtego dnia. Wtedy przynajmniej wiedziałam, czego chcę.
Nagle dostrzegam, że chłopak rusza dłonią. Wydobywa z siebie ledwie słyszalne jęknięcie i otwiera oczy. Chwilę rozgląda się po pomieszczeniu, aż jego wzrok pada na mnie.
- Wol...fe... - jego głos, choć słaby, jest pogodny. Zupełnie, jakby Coyote wcale nie był tym gościem, którego Castiel nafaszerował ołowiem. - Gdzie ja... A tak... Pewnie szpital.
- Pójdę po lekarza - podnoszę się z krzesła, ale zatrzymuje mnie, łapiąc moją za mój nadgarstek.
- Nie... Nie trzeba. Ja... Muszę coś ci opowiedzieć.
Niepewnie spoglądam na drzwi, a potem na niego i chcąc, nie chcąc zajmuję miejsce na skraju łóżka, tak, aby lepiej mnie widział.
- Wiesz... Miałem sen. Naprawdę fascynujący sen...
- Zamieniam się w słuch - silę się na przyjazny uśmiech, chociaż tak naprawdę chce mi się płakać.
Przedtem... Przedtem miałam go ochotę ochrzanić i to z całego serca, za to, że wbiegł między mnie a Huntinga. Kiedy tak leżał nieprzytomny, układałam sobie zdanie po zdaniu, co mu powiem, jak się obudzi. Jaki to jest głupi i nieodpowiedzialny, i jak ja go strasznie chcę rozerwać na kawałeczki ze złości... Ale gdy tak teraz na niego patrzę... Na jego niewielkie blizny na twarzy, na jego czarne włosy kontrastujące z bandażem owiniętym wokół głowy, na jego bezbronne ciało, podłączone do tych wszystkich aparatur i kroplówek...
I w jego oczy. Jego bezdenne, fiołkowe oczy, przepełnione jednocześnie euforią i smutkiem. Ochronił mnie, a ja nie mogłam zrobić dla niego czegokolwiek. Przecież mógł zginąć, a ja byłam zdolna jedynie do bezradnego czuwania i płaczu.
"Jestem Kod Absolutny. Jestem do niczego" - chyba zacznę się tak przedstawiać.
- Kiedyś, dawno temu był sobie chłopiec... Bardzo mały i bardzo samotny chłopiec - zaczął Coyote, spoglądając na mnie spod wpół przymkniętych powiek. - Nie miał imienia, a wszystko, co znał, cały jego świat, ograniczało się do jednego pomieszczenia, w którym żył. Często patrzył przez wielkie okno, które było jedyną ciekawą rzeczą w jego pokoju. Patrzył i czekał. Czasem przychodziła. Marzył, by mówić do niej "mamo", jednak gdy tylko próbował, ona zawsze robiła tą zniesmaczoną minę. Ale czasem pozwalała mu się przytulić, zwłaszcza przed tym, jak zabierała go Tam. Nie lubił Tam chodzić. Zawsze wracał z nową blizną, a jeśli się wyrywał, to dochodziły do tego jeszcze siniaki - chłopak przerwał na chwilę, by wziąć głębszy oddech. - Mimo wszystko bardzo ją kochał. Kiedy to nie ona przynosiła mu jedzenie i leki, krzyczał i płakał całe dnie. Nie chciał nikogo innego. Nie chciał ludzi, którzy nazywali go "chłopcem za szybą". Po prostu nie chciał... Pewnego dnia coś się wydarzyło. Coś bardzo złego. Widział mężczyzn, którzy gdzieś ją ciągnęli. Widział jej krew na białej posadzce. Widział jej martwe oczy. Wtedy nie wytrzymał. Krzyczał tak, jak nigdy i nic nie mogło go powstrzymać. Jego wrzask rozbił szybę, zza której nie mógł się wydostać przez tyle lat. W pomieszczeniu zaczęły świecić czerwone światła. Znowu chcieli go Tam zabrać, jednak tym razem przeciwstawił się. Jej już nie było i nie miał powodu, by dłużej tam zostać. Przedtem... zawsze sobie mówił "kiedyś zabiorę mamę i odejdziemy stąd". Teraz, gdy jego zamierzenie miało się nigdy nie spełnić, postanowił wziąć los w swoje ręce. Uciekł. Przez wiele dni podróżował przez pustynne tereny, aż w końcu, będąc na granicy wytrzymałości, dotarł do malutkiego domku. Mieszkająca w nim kobieta była trochę podobna do "mamy", ale miała inne oczy. Jej były pełne miłości i wsparcia. Pozwalała nazywać się ciocią. Opiekowała się oswojonymi wilkami preriowymi. Kojotami - wypowiedziawszy to słowo, uśmiecha się. - Stąd wzięło się jego imię. Potem chłopiec trochę urósł i wstąpił do Oddziałów... A potem poznał ciebie...
Staję jak wryta i rozchylam usta ze zdziwienia.
- Ale... Jak to... Przecież... Miałeś mi opowiedzieć sen - szepczę drżącym głosem. Czyli to wszystko, co powiedział, jest prawdą? Kim on do cholery jest?
- Niczego takiego nie powiedziałem. Sen rzeczywiście był przedni, bo kto nie lubi śnić o krainie słodyczy... Ale chyba nie jest to aż tak ważne - twarz Coyota rozpromienia nikły uśmiech. - Wybacz, że nie zacząłem naszej znajomości tak, jak należy. Nadróbmy to, dobrze? - ignorując ból, ostrożnie unosi się do pozycji siedzącej. - Coyote, znany też jako Chłopiec za Szybą. Kod 62 - Kod Tworzący do usług - mówi, wyciągając do mnie dłoń.
- Przecież Kod 62 nie... - gryzę się w język, zła na swoje przyzwyczajenia.
- Nieźle się postarali ze swoją propagandą, co nie? Kod 0 ponoć też nie istnieje... - puszcza do mnie oko. - To co, zagramy razem w tą grę, czy będziesz tylko patrzyła jak się wydurniam?
- Chyba jasne, że podejmuję rękawicę! - burczę, przez moment udając obrażoną. - Wolfe, Dziewczynka z Siekierą. Kod 0 - Kod Niszczący. Miło mi poznać, milordzie - uśmiecham się szeroko, ściskając dłoń Coyota. Dwa skrajnie różne Kody Absolutne. Oni stworzyli mnie, by go zlikwidować, a tymczasem zmierzamy razem do wspólnego celu, jakim jest eksterminacja Onych. Twórca i Niszczyciel.
Niszczyciel i Twórca. Doprawdy, doskonała ironia losu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz