poniedziałek, 17 listopada 2014

Coyote

A jednak znowu się spotykamy. Nie spodziewałam się tego, jednak cieszę się, że cię widzę. Nic się nie zmieniłeś. A co u mnie? W porządku, nie narzekam. Zaraz opowiem ci wszystko dokładnie.
Ostatnim razem nie było tak różowo, pamiętasz? No tak, przecież nie da się tego tak łatwo wymazać z pamięci. Wybacz, dla mnie takie sytuacje są chlebem powszednim. Czasem muszę sobie przypominać, że inni nie mają takiej "roboty" jak ja i może ich to szokować. Ale tak, masz rację. Do dziś nie mogę się otrząsnąć po tamtym wydarzeniu. Chociaż w trakcie tych kilku lat mojej działalności zabiłam wielu, nie mogę sobie wybaczyć tego jednego strzału. Strzału prosto w serce Mike'a.
Devon powoli wyciąga mnie z tego dołka. Twierdzi, że nie mogę się poddawać i powinnam cały czas iść naprzód. W ramach "terapii" uczy mnie podstaw walki mieczem. Słabo i opornie mi to idzie, ale Dowódca jest cierpliwy (aż go podziwiam). Ciągle wytyka mi, że albo za bardzo się odsłaniam, albo że przyjmuję złą postawę, albo... Dobra darujmy sobie, bo mogę wymieniać w nieskończoność. Tak czy inaczej, chyba byłoby szybciej, jeśli po prostu złamałabym kod umiejętności...
Co? Cholerna skleroza. Już ci tłumaczę. Kiedy ostatni raz się spotkaliśmy, Dev opowiedział mi wszystko o mojej przeszłości, na pewno to pamiętasz. Nie jestem takim człowiekiem jak ty. Jestem tylko tworem nauki. Kodem Zero - Kodem Absolutnym. Ale wolę, kiedy mówisz do mnie Wolfe, więc proszę, żeby tak zostało. Tylko błagam, nie podłapuj ksywki, którą obdarza mnie Drake, a konkretnie "Córa Probówki". Wkurza mnie to niemiłosiernie. Wracając do sedna sprawy, czym tak naprawdę jestem? Może wyglądam jak przedstawicielka homo sapiens, ale to nie do końca prawda. Jestem zlepkiem starannie wyselekcjonowanych genów, sama nie wiem dokładnie jakich, bo Devon wykręca się, że nie może za dużo o tym mówić. Formalnie przecież istota, taka jak ja, nie istnieje. Kilka tygodni po incydencie w hangarze, poszłam z Dowódcą do Darrella, tak, tego samego medyka, który badał mnie na początku. Postanowiłam obudzić to, co drzemie wewnątrz mnie. Odczytać kod. Żeby to zrobić, potrzebowali kawałek mojej tkanki (tak, właśnie wtedy się dowiedziałam o pochodzeniu moich blizn na plecach. Oni próbowali zrobić to już kilka lat wcześniej, kiedy byłam jeszcze w "skarbcu nauki", ale Kod Absolutny nie był jeszcze wykształcony). Darrell i jego pomocnicy badali próbkę przez kilka tygodni. No i w końcu się dowiedziałam. 19983062142088. Taka niepozorna liczba, a tak wiele zmieniła w moim życiu. Jestem czternastocyfrowym ciągiem znaczków. Tak powinno się mnie tytułować, ale nie radzę tego robić, zwłaszcza w miejscu publicznym, gdzie pełno Onych.
Ten kod stał się kluczem do wszystkiego. Potrafię teraz łamać inne kody. Wszystkie mi podlegają, jednak jestem ostrożna. Nie mogę przecież zniszczyć zasad, którymi rządzi się świat. Znaczy mogę, ale nie chcę.
Trudno było mi opanować technikę "łamania". Pierwszy kod, dotyczący umiejętności pływania, próbowałam pokonać przez miesiąc, ale koniec końców się udało. Tak, wcześniej nie umiałam pływać. Za każdym razem lądowałam na dnie szybciej niż kotwica ze stali. Och, no dobrze, mógłbyś już wstać z podłogi i przestać się śmiać? Dziękuję.
Żeby przełamać kod, trzeba znaleźć jego źródło, w tym wypadku była to woda i moje nieporadne ruchy. No i teraz najtrudniejsze - znajdź kod źródła i zastąp go własnym. Wymuś na nim swoją wolę. Przez pół miesiąca szukałam źródła kodu wody. Nigdy więcej nie mam zamiaru użerać się z kodami żywiołów. Już ci się wydaje, że masz go przed oczami, gdy nagle niknie ci, choćbyś go schwytał.
Dzisiaj jest już dużo łatwiej. Praktyka czyni mistrza, jak to mówią. Jednak nie jestem pewna, czy dam radę tego dnia. Właśnie wlokę się szpitalnym korytarzem, zaraz za Devonem. Nie wiem, jakim cudem udało mu się mnie tu przytachać (tak, dał mi żelki). Idziemy do wydzielonej sekcji, gdzie
dostęp mają tylko nieliczni. Cholera, jak ja nienawidzę szpitali. Wszędzie cuchnie środkami czystości i śmiercią. Jaki zapach ma śmierć, pytasz? Nie chcesz go poznać, uwierz na słowo.
Lekarz w białym kitlu otwiera przed nami drzwi i gestem zaprasza do środka, nie wypowiadając ani słowa. Pomieszczenie wygląda bardziej jak pokój dziecięcy. W oknach wiszą firanki z bajkowym motywem, na ścianach poprzyklejane są naklejki ze zwierzątkami. W łóżku, otulona śnieżnobiałą pościelą, leży mała dziewczynka - Królewna Śnieżka. Ma może jakieś sześć lat. Pogrążona jest w długim śnie... Nie otworzyła oczu odkąd skończyła roczek - tak powiedział doktor. Rozpuszczone złociste włosy układają się wokół jej głowy niczym aureola. Czuję ścisk w żołądku, uświadamiając sobie, że przypomina mi J. Mogłaby być jej młodszą siostrą.
Powoli podchodzę do szpitalnego łóżka, rzucając obojętne spojrzenie rodzicom małej, którzy stoją w kącie pokoiku. Ich miny nie świadczą najlepiej. Zdają się mówić: "Nie zabij naszego dziecka". W sumie to ich rozumiem. Chyba rzadko widują takich dziwaków jak ja, którzy nawet do kościoła włażą z kapturem na głowie. A dziś mam na sobie bluzę z wilczymi uszami, co tylko potęguje ich niepewność. Uśmiecham się delikatnie do Królewny i siadam ostrożnie na skraju pościeli.
Biorę głęboki wdech i zamykam oczy. Dotykam ręki dziecka i nagle zalewa mnie fala dziwnych obrazów i, co najważniejsze, liczb. Kod źródła powinien być łatwy do zlokalizowania i faktycznie jest. Wydaje się sam pchać w moje dłonie. Ciemność narasta, pochłaniając wszystko wokół, jednak ciągle trzymam kod, który przyjął postać czerwonej wstążeczki, w garści.
- Kim jesteś? - słyszę nagle gdzieś w mroku. - Gdzie Pan Króliś?
O Boże. Przede mną stoi świetlista postać. Złotowłosa dziewczynka. To Królewna.
- Zabiorę cię stąd - mówię, próbując opanować panikę. - Pójdziemy do mamy...
- Ja chcę Pana Królisia! - krzyczy niespodziewanie, nieco mnie dekoncentrując. - Bez niego nie pójdę! - Wstążka niemal ulatuje z mojej ręki. Umiem tylko łamać kody, nie potrafię ich tworzyć. Biorę głęboki wdech i przywołuję najprostszy, jaki tylko znam. Kawałki zniszczonej ciemności układają się w kształt niewielkiej zabawki. Twarz Królewny natychmiast promienieje. Podbiega do przedmiotu, który przed chwilą pojawił się u mych stóp i biorąc go w rękę, patrzy mi w oczy.
- Teraz ze mną pójdziesz? - pytam, nie wiedząc jak zwracać się do tego dziecka. Od zawsze miałam problem z dzieciakami. (Och, wkradła się ironia...) Mała z uśmiechem kiwa głową. Otwieram oczy.
- Mary! - słyszę krzyk kobiety.
- Mama! Tata! 
Jakim cudem ona potrafi mówić? W głębi jej głowy nie było to nic niezwykłego, ale tutaj... Przecież zapadła w śpiączkę, zanim zdobyła tą zdolność... Chyba, że złamałam przypadkiem jeszcze jeden kod. Wstaję gwałtownie i odsuwam się w bezpieczne miejsce. Rodzice ściskają dziewczynkę, a ona... trzyma w rączce czarnego króliczka z czerwoną wstążką na szyi. Momentalnie zastygam w bezruchu. Stworzyłam coś niszczącym kodem. To przecież... niemożliwe. Devon chyba widzi, że coś jest nie w porządku. Podchodzi do mnie i kładzie mi dłoń na ramieniu.
- Wolfe? Skąd ty wytrzasnęłaś tą zabawkę? - pyta. Chwytam się oparcia krzesła stojącego przy drzwiach, po czym siadam. Szatyn kuca obok mnie.
- Ja... nie mam pojęcia. Ja tylko zmieniłam kod źródła i próbowałam coś zrobić... żeby ta mała ze mną poszła... no i zniszczyłam skrawek materii... - szepczę, próbując poskładać informacje w logiczną całość. Za cholerę nie chce wyjść.
- Mamo, ta pani mnie tu przyprowadziła - mówi Mary. - Zabrała mnie z tamtego miejsca i znalazła pana Królisia.
Rodzice dziewczynki patrzą na mnie. Mam świadomość, że jestem strasznie blada. Tym razem z ich wzroku nie potrafię wyczytać niczego, prócz wdzięczności, zmieszanej z lekkim przerażeniem. Zaczyna mi się robić strasznie gorąco. Ściągam kaptur z głowy i rozpinam bluzę. Chyba trochę przesadziłam z łamaniem w jednym momencie. Trzy rzeczy to za dużo. Przecież jeszcze niedawno z trudem udawało mi się złamać jedną. Jeśli zaraz nie zejdę, to będzie dobrze.
Dev podaje mi kubek zimnej wody. Z każdym łykiem jest już lepiej, ale nadal trzęsą mi się dłonie. Pojechałam po bandzie, nie ma co. Dowódca prosi mnie, żebym odpoczęła przez kilka dni. Żadnego łamania.
- Zbierajmy się stąd - proszę cicho. - Ja... muszę do J. - Nie jest za dobrze. Zaczyna mi się robić ciemno przed oczami, ledwo chwytam się rzeczywistości. Cholera, chyba w końcu zemdlałam.
Budzę się koło osiemnastej. Na zewnątrz jest już ciemno, jak to jesienią. Chwila, gdzie ja jestem do jasnej...
- Wolfe, obudziłaś się - Devon siedzi na drewnianym krześle w głębi pokoju i bawi się swoimi okularami.  Aha, no to już wiem.
- Muszę iść do J. - mówię, opuszczając nogi na zimną podłogę. Właśnie spostrzegam, że bluza i buty, które miałam na sobie, zniknęły w niewyjaśnionych okolicznościach. Mój ukochany pistolet w kaburze leży na stoliku koło Dowódcy. Chwytam się za głowę, próbując zatrzymać dzikie pulsowanie, jednak nic nie pomaga. - Matko, łeb mnie boli, jakbym co najmniej piła przez tydzień...
- Powiedziała zagorzała abstynentka - burczy uszczypliwie mężczyzna.
- No tak, zapomniałabym, że to ty tu jesteś ekspertem w tych sprawach - uśmiecham się z lekka drwiąco. - Przecież co miesiąc masz te swoje "biznesowe spotkania z innymi Dowódcami", z których to wracasz po dwóch tygodniach...
- Och, daruj sobie. I tak w tym stanie nigdzie nie pójdziesz - mruczy Dev tonem surowego rodzica, zakładając z powrotem okulary. Dokładnie, czasem stara się zastępować mi bliskich, trafiłeś w samo sedno. - Coyote na pewno poradzi sobie sam. Odpoczniesz przez jakiś czas i wtedy zdecydujemy, co dalej w sprawie...
- Ej, ej, ej - przerywam nagle wypowiedź Dowódcy. - Oddelegowałeś kogoś do opieki nad J.?
Szatyn tylko kiwa głową. Nie no, to nie może być prawda. Przecież Dev wie, że ta urocza blondynka jest sensem mojego istnienia, ale mimo wszystko to zrobił. Odsunął mnie od J. Odsunął, rozumiesz? A co z Drakiem? Jego też gdzieś przenieśli?
Jakiś Coyote ma się nią zajmować. Jakiś Coyote ma spędzać z nią cały swój czas. Tak, jestem cholernie zazdrosna. Ona jest przecież dla mnie jak siostra... Jest moim światełkiem w tunelu... A jakiś zasrany Coyote mi to światełko zasłania.
- Będziesz miała wystarczająco dużo czasu, aby zregenerować siły i nie będziesz musiała ślęczeć godzinami przed marketem... - mówi spokojnym tonem Devon. Jego złote oczy błyszczą w świetle małej lampki, która stoi obok niego. - Drake'owi też przyda się trochę wolnego... Nie mogę pozwolić, żebyście się przepracowali.
Pierwszy raz mam taką nieodpartą ochotę zdzielić przełożonego prosto w ryj. Masz rację, powinnam się uspokoić. Pulsowanie w mojej głowie jak na złość staje się coraz silniejsze, co wcale nie pomaga mi opanować emocji. Odwracam wzrok od mężczyzny i spuszczam głowę. Chyba jest świadomy, co chciałabym właśnie powiedzieć.
- Przepraszam - szepcze. - Możesz mnie za to znienawidzić, ale robię to dla twojego dobra...
- Sranie w banię - mruczę, wstając gwałtownie. Wyciągam spod łóżka swoje glany i szybko je wzuwam. Nie mam czasu ich zawiązywać. Równie szybko chwytam bluzę i pistolet.
- Wolfe! - Devon wstaje i łapie mnie za przegub lewej ręki. - Co ty wyprawiasz?!
- Nie szukaj mnie - mówię wściekle. Mężczyzna tarasuje mi drogę do drzwi. Myślisz, że ma mnie w garści? Nic bardziej mylnego. Patrzę na otwarte okno, a potem rzucam szybkie spojrzenie szatynowi. Tego się nie spodziewał. W ciągu sekundy doskakuję do parapetu i w tym samym czasie łamię kod, który jest odpowiedzialny za ograniczanie wytrzymałości moich kości. Gdybym tego nie zrobiła, to musiałbyś później przyjść z szufelką i zeskrobać z podjazdu to, co ze mnie zostało. W końcu to przecież trzecie piętro willi Dowódcy... Chyba nie sądziłeś, że Devon mieszka w jakimś obskurnym mieszkanku na poddaszu, co?
Kiedy ląduję na ziemi, mężczyzna chyba jest już niebotycznie wściekły. Nie mam już siły utrzymywać złamania kodu, więc go opuszczam, przywracając możliwości swojego ciała do poprzedniego stanu.
- Wracaj tu do cholery! To jest rozkaz, do kur...!
Dalej już nie słyszę, bo jedyne, na czym się koncentruję, to szybki bieg. Jak najszybciej do J.
I właśnie w takich chwilach jestem wdzięczna wszystkim taksówkom, nieustannie jeżdżącym po tym mieście, chociaż na co dzień nie darzę ich szczególną sympatią. Po dziesięciu minutach jestem już na miejscu, przed blokiem na przedmieściach. Biegnę po schodach na czwarte piętro, jak gdyby się za mną co najmniej paliło. Aż cud, że się po drodze nie wyrąbałam o te sznurowadła...
Pukam do drzwi i czekam, aż ktoś otworzy, mając nadzieję zobaczyć J., jak zwykle uśmiechniętą, jednak nic takiego się nie dzieje. Stoję przed drzwiami, a wokół mnie panuje głucha cisza.
- J., jesteś tam? - wołam, stukając ponownie. - Heeeej, Jaaaay! To ja, Wolfe!
Chwytam za klamkę, a na mojej twarzy naraz maluje się zdziwienie. Drzwi puszczają bez oporu. Nie są zakluczone. A J. przecież nigdy nie zostawia otwartych...
Ktoś stoi w przedpokoju, tyłem do mnie. Metr osiemdziesiąt, szatyn. Ma na sobie długi, czarny płaszcz i trapery. W ręku trzyma jakieś pudło. Chyba mnie nie zauważył. Nie pytaj, jak to możliwe.
- Gdzie J.?! - wrzeszczę nagle, bez zastanowienia. Facet momentalnie puszcza karton i zaraz po tym słyszę dźwięk tłuczonego szkła.
- Ło matko, ale się wystraszyłem - mówi chłopak, odwróciwszy się w moją stronę. Lustruje mnie spojrzeniem niebieskich, niemal wpadających w fiolet, oczu. Jak żyję, jeszcze takich tęczówek nie widziałam. Potem jego wzrok pada na pudełko leżące na podłodze, z którego wysypały się odłamki szkła. - Cholera, nowe szklanki... Ciotka by mnie zabiła, gdyby zobaczyła, co zrobiłem z prezentem od niej... - chłopak uśmiecha się do mnie. Dobra, przyznam, że czuję się jak ostatnia idiotka. Kątem oka sprawdzam numer na drzwiach, w obawie, że pomyliłam mieszkania, jednak tak nie jest.
- Eeee... p-przepraszam, ale no... tu mieszka taka jedna dziewczyna... No i t-tak się składa, że akurat jej szukam, nooo i...
Czy ja się właśnie zaczęłam jąkać? Mam ochotę zapaść się pod ziemię. Bierz łopatę, pomożesz mi się zakopać.
- Aaaa, już wiem! - mówi po chwili szatyn, próbując zgarnąć szkło ręką do kartonu. - Pewnie chodzi ci o poprzednią właścicielkę, taką blondynkę, tak? Jak kupowałem mieszkanie, mówiła, że musi się przeprowadzić i wspomniała słowem o tym, że jakaś dziewczyna nie przyszła się z nią pożegnać... Trochę było jej smutno...
- Chwila. Jak to "poprzednia właścicielka"? - wypalam bez namysłu. Przecież byłam wczoraj tu z J. Wszystko było normalnie, nie mówiła nic o zmianie miejsca zamieszkania. - Kiedy kupiłeś tą kawalerkę?
- Wczoraj rano. Wieczorem już wnosiłem meble...
Spoglądam na swój telefon. Nagle wszystko zaczyna układać mi się w całość, zupełnie jakbym zrozumiała instrukcję do mebli z Ikei.
Szesnastego obudziłam Królewnę Śnieżkę, przesadzając tym samym z łamaniem. Dziś jest osiemnasty. Musiałam spać dwa dni. No to kurde spierniczyłam sprawę.
- A... czy J. mówiła, gdzie dokładnie się wyprowadza? - pytam z powoli gasnącą nutką nadziei w głosie. Facet kręci głową. - Rozumiem... To ja już lepiej pójdę... No i... przepraszam za szklanki.
- Nic się nie stało - mówi z rozbawieniem młody mężczyzna, przeczesując włosy dłonią. - Ciotka dała mi dwa komplety, bo wiedziała, że z moją gapowatością na pewno coś się wydarzy.
Przymykam drzwi, chcąc odejść, jednak czarnowłosy mnie zatrzymuje.
- Gdyby tamta dziewczyna się odezwała... czy mam jej coś przekazać...? - pyta, opierając się o framugę. Wlepiam wzrok w czubki swoich butów.
- Powiedz tylko, że Wolfe tu była - mruczę cicho i odwróciwszy się na pięcie, zmierzam schodami na dół.
Nie mam pojęcia, co teraz z sobą zrobić. Do Devona na pewno nie wrócę. Nie dziś. Nie po tym, co zrobił. Zwykle, w razie problemów, mogłam zawsze przespać się u J., ale teraz nawet nie wiem, gdzie jest. Drake'a też gdzieś wywiało. A ja... jestem w ciemnej dupie.
Siadam na ławeczce przed blokiem i otulam się szczelniej bluzą. Księżyc wychyla się zza chmur, rozświetlając nieco świat. Zimno jak nie wiem co. Nie mam dokąd pójść.
Nagle mój telefon komunikuje mnie o nowej wiadomości. Od kogo? Od szanownego Dowódcy. Wolfe, wracaj natychmiast, bla, bla, bla... A weź pan spieprzaj na bambus. Wolę sobie tu posiedzieć całą noc.
Mija właśnie jakieś trzydzieści minut. Zaraz zamarznę. Zastanawiam się, czy mam wystarczająco siły, by złamać kod, jednak kręcę głową w milczeniu. Wiem, co może mnie czekać, jeśli nadużyję swojej mocy. Jedna chwila, kaputt i do piachu. Nie za wesoła wizja.
Wtem słyszę skrzypnięcie otwierających się drzwi. Z budynku wychyla się ten sam fioletowooki, którego jeszcze dziś nieźle zaskoczyłam w mieszkaniu J. A w zasadzie w jej byłym mieszkaniu.
Facet w ręku trzyma worek ze śmieciami. Nucąc pod nosem jakąś bliżej nieznaną melodię, podąża dziarskim krokiem w stronę kontenera. Kiedy wrzuca odpadki do kosza, słyszę dźwięk tłuczonego szkła. No tak. Resztki szklanek od sławetnej ciotki. Przyznam ci, że nawet mnie to trochę bawi.
- Długo tu siedzisz - mówi nagle szatyn, nawet się nie odwracając. - Przemarzniesz.
- Nic mi nie będzie - mruczę pod nosem. Nie spodziewałam się, że mnie tym razem zauważy.
- Może... - zaczyna chłopak, podchodząc do ławeczki, na której siedzę. - Może wpadłabyś na herbatę?
Cholera. Normalnie bym odmówiła, ale potrzebuję czegoś na rozgrzanie, więc kiwam głową, zgadzając się na propozycję fiołkowookiego. Po drodze zdążyłam już zauważyć, że ten gość nigdy nie zamyka drzwi na klucz. Myśl co chcesz, ale ja zbieram każdą informację, jaka wyda mi się istotna. Nawet takie o "zwykłych śmiertelnikach", czyli tych, którzy nie mieli styczności z okrucieństwem i walką między Onymi a Oddziałowcami. Przezorny zawsze ubezpieczony od kopa z dupy strony.
Zachęcona gestem chłopaka, siadam ostrożnie na krześle stojącym przy kuchennym stole i patrzę, jak szatyn napełnia czajnik wodą. Chwilę później bez słowa podpala gaz i stawia na nim imbryk, po czym bierze się za przygotowanie kubków. W milczeniu wpatruję się w zręczne ruchy fioletowookiego, który zdaje się nie być nieświadomy, że ktoś siedzi centralnie za nim i bezczelnie się na niego gapi. Młody mężczyzna - tak przy okazji, ciekawe ile ma lat - nie jest już ubrany w płaszcz, jaki miał na sobie wcześniej. Teraz jego klatkę piersiową opina czarna koszulka na krótki rękaw z nadrukowanym logo zespołu AC/DC. Dół jego ubioru nie uległ zmianie - granatowe jeansy i trapery, te co jakieś pół godziny temu. Jest nieźle umięśniony, chociaż nie wygląda na stałego bywalca siłowni.
- Słodzisz? - pyta nagle, zdejmując czajnik z palnika. Trochę mnie tym wybija z przyjemnych rozmyślań.
- Dwie. - odpowiadam lakonicznie, próbując zamaskować rumieńce, które gwałtownie wykwitły na moich policzkach. Na szczęście nawet na mnie nie spogląda. Nie przerywając ciszy, która znowu spowiła całe pomieszczenie, szatyn stawia dwa kubki na stole, po czym przysuwa sobie krzesło i siada po mojej prawej stronie.
- Byłaś przyjaciółką poprzedniej właścicielki, tak? - słyszę znienacka pytanie.
- Raczej powiedziałabym, że po prostu się lubiłyśmy. Opiekowałam się nią - mruczę cicho, ogrzewając dłonie ciepłem filiżanki. Czuję, jakby fioletowe spojrzenie przewiercało mi duszę na wylot. - Nie miała żadnych bliskich, więc ta wyprowadzka była dla mnie nieco niespodziewana...
Spuszczam wzrok z szatyna. W jego oczach jest jednocześnie coś czarującego, ale i przerażającego, co nie pozwala mi utrzymywać kontaktu wzrokowego przez dłuższy czas. Co?! Ja się wcale nie zachwycam!
Biorę łyk ciepłego naparu, po czym odstawiam kubek na jasnobrązowy blat.
- Może nie miała innego wyboru - mówi nagle fiołkowooki, poprawiając niesforny kosmyk. No trafiłeś, chłopie, w samo sedno. To fenomenalny pomysł mojego Dowódcy, którego rozkazów J. przecież nie może ot tak sobie podważać. Ale nie mogę ci o tym powiedzieć. Nie mam zamiaru wpakowywać w to bagno kolejnej postronnej osoby. Zbyt wielu niewinnych straciło życie przez błahostki.
- Czym się zajmujesz? - pytam, chcąc zmienić temat. - Z-znaczy... jeśli mogę wiedzieć...
- To żadna tajemnica - uśmiecha się szatyn. - Jestem programistą. Układam programy komputerowe.
Programista, czyli potocznie koder. On tworzy kody, ja - niszczę. Doskonała ironia losu.
- A ty?
A wiesz, zabijam ludzi jak leci. Rozumiesz - siekiera, karabin, automat...
Boże, co ja wyczyniam. Mózgu, lepiej zamiast tego podsuń mi jakieś rozwiązanie.
- Eee... no... ja... - zaczynam się tłumaczyć, lecz w tym samym momencie rozlega się piosenka "TNT", która zapewne jest dzwonkiem w telefonie szatyna. Młody mężczyzna szybko wyciąga z kieszeni jeansów komórkę i przepraszając mnie, kieruje się w stronę korytarza.
- Tak...? Jest. Jasne... Co? Nie mogę załatwić tego w poniedziałek? Mhm... Dobra. Będę rano - cała rozmowa trwa co najwyżej piętnaście sekund. - O matko, no żyć nie dadzą - wzdycha facet, wracając do kuchni. Wykorzystuję tą chwilę i zrywam się z miejsca.
- N-no, chyba już na mnie czas... i-i w ogóle... dzięki za herbatę - mówię, wykonując jakieś niekontrolowane gesty rękoma, powoli zbliżając się w stronę wyjścia. Nagle czuję jego dłoń na swoim przedramieniu.
- W okolicy kręci się wielu nieciekawych typów, zwłaszcza po zmroku... Może mam cię odprowadzić?
- Nie trzeba! - wypalam, chyba trochę za głośno. - Eee, znaczy... dzięki. Poradzę sobie.
- Uważaj na siebie, panienko Wolfe - mówi cicho szatyn, stojąc na progu, kiedy wychodzę z mieszkania.
- Nie musisz się o mnie martwić, eee...
- Coyote - uśmiecha się szeroko fiołkowooki, po czym zamyka za sobą drzwi.

3 komentarze:

  1. Mam nadzieję, że nie zmieniłaś początku, bo czytałam od momentu, który dopisałaś po 'przedpremierowym' fragmencie :p
    Moją opinię znasz :D

    OdpowiedzUsuń
  2. MAAATKU jak ja mogłam tego nie skomentować D : na szafot z nio! XD
    dobrze wiesz, jak baaardzu mi się podoba, nie zmieniaj tego *3*
    weny, Cece <3 Weny

    OdpowiedzUsuń