czwartek, 7 maja 2015

Przydział

- Zakład, że potrafiłbym zrobić identycznego, jak ty wtedy - mruczy Coyote, rozsiadając się w dziwacznej, aczkolwiek najwidocznie wygodnej, pozycji na wielkim, purpurowym fotelu stojącym naprzeciwko mnie. - Tylko powiedz mi coś o nim.
Od incydentu z Castielem minęły niecałe dwa miesiące. Coy już parę tygodni po tym, jak się wybudził, twierdził, że wszystkie rany pogoiły mu się już jako tako i jest gotowy do powrotu do misji. Na szczęście Devon zdołał mu wmówić, że musi zostać jeszcze przez jakiś czas na obserwacji. Och, gdyby nie Dowódca, to Coyota wołami byś do szpitala nie zaciągnął. Uparty z niego typ, zawsze musi postawić na swoim. A może to po prostu cecha wspólna Kodów, sama nie wiem.
Przez oparcie fotela przewieszona jest marynarka Coyota, a sam ma na sobie z lekka już pogniecioną, białą koszulę z rozchamranym kołnierzykiem i podwiniętymi rękawami. Rzadko widuję fiołkowookiego w takich eleganckich ubraniach, bo z tego, co zdążyłam zauważyć przez te kilka miesięcy naszej znajomości, ceni wygodę ponad wszystko.
- No... Z tego, co pamiętam, był czarny... Miał długie uszy. Hm. I był mniej więcej wielkości dłoni, może trochę większy - urywam na chwilę, usiłując przypomnieć sobie jakieś szczegóły dotyczące słynnego Pana Królisia. - A tak, miał na szyi czerwoną wstążkę, taką jak zmaterializowany kod.
- Ciekawą rzecz sobie wybrałaś do stworzenia - mówi szatyn, z trudem powstrzymując śmiech. Prycham.
No tak, przecież niczego ci nie wytłumaczyłam, wybacz. Pamiętasz tamten dzień w szpitalu, kiedy to starałam się obudzić Królewnę? No tak, właśnie wtedy coś stworzyłam, niemal pozbawiając się życia. Kurde, gdyby ten pluszak był jakieś dwa centymetry większy, pewnie wąchałabym kwiatki od spodu. Wracając do sedna, tamten epizod był zapowiedzią spotkania Kodów. Krótko mówiąc - na jedną akcję nieświadomie posiadliśmy odmienną moc - on niszczył, ja tworzyłam. Nawet Devonowi ciężko wytłumaczyć tą anomalię.
- To było całkowicie spontaniczne. A poza tym nie wiedziałam, jakim cudem udało mi się coś wykreować. Przecież jestem Niszczycielem - urywam, biorąc do ręki książkę leżącą na stoliczku umiejscowionym obok fotela. - A wtedy to w sumie "prawie martwym Niszczycielem" - mówię cicho. Przejeżdżam dłonią po zniszczonej okładce, obserwując uważnie wszystkie jej niedoskonałości, po czym odkładam tomik na miejsce.
Nie wiem czemu, ale uwielbiam przebywać w tym miejscu, znanym powszechnie jako biblioteka Oddziałów. Dev gromadzi tu tyle wspaniałych książek - jedne są zupełnie nowe i wciąż pachną farbą drukarską, a inne wprost przeciwnie - to stare tomiszcza uratowane z wyprzedaży garażowych albo znalenione w antykwariatach. Każda z nich jest na swój sposób wyjątkowa, każda opowiada własną historię.
- Lepiej powiedz, co narobiłeś, kiedy miałeś dostęp do mojej mocy - uśmiecham się przekornie. Siadam podobnie jak Coyote, przewieszając przy okazji nogi przez podłokietnik. Kurde, takie ułożenie ciała jest faktycznie wygodne!
Twarz chłopaka rozpromienia nikły uśmiech.
- Dzień przed tym, jak wjechałaś mi na chatę rozpakowywałem swoje meble. No i w pewnym momencie wszystkie szklanki, kieliszki, kubki, talerze, literatki, karafki... - wymienia na palcach - całe szkło zaczęło pękać w ułamku sekundy. Nieźle się tym przeraziłem, no bo w końcu takie rzeczy nie dzieją się codziennie. A potem zadzwoniłem do ciotki pod pretekstem uszkodzenia zastawy w trakcie transportu, a ona oczywiście musiała mi przysłać dwa kolejne komplety szklanek. Nie wspomniałem słowem, że zdążyłem już dawno zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze rzeczy w pobliskim sklepie, no bo przecież ciotka to ciotka. I tak by to przysłała - młody mężczyzna przerywa na chwilę i jego wzrok krążący do tej pory po pomieszczeniu w końcu spoczywa na mnie. - A następnego dnia wpadłaś ty. Mało zawału nie dostałem, jak mi ten komplet upadł na ziemię, bo przez moment myślałem, że znowu się zaczyna. A wieczorem, jak byłaś u mnie na herbacie, tylko się modliłem, żeby te kubki nie rozprysnęły mi się w dłoniach.
- Bo niszczyć trzeba z wyczuciem - mruczę tonem doświadczonego specjalisty. - Trzeba opanować swoją wolę i myśli, bo inaczej kończy się tak, jak w twoim przypadku.
- A tworzyć trzeba z siłą i precyzją. Jak nie jest się wystarczająco silnym, to chwila i do piachu, jak prawie w twoim przypadku - odgryza się szatyn, jednak widzę po jego oczach, że wcale nie jest na mnie zły.
- O, no patrzcie go państwo, jaki wyszczekany się zrobił - burczę, udając wkurzoną. - A jeszcze niedawno się wstydził cokolwiek powiedzieć, o, jak parę miesięcy temu w gabinecie Devo...
- Spałaś! - mówi nagle, wskazując na mnie palcem.
- Wcale wtedy nie spałam! - ucinam, wciąż trzymając się swojej wersji. - A ty za to byłeś taki zalękniony, że nawet nie byłeś w stanie powiedzieć kim naprawdę jesteś.
Cholera, ta rozmowa z towarzyskiej pogawędki znowu zmienia się w kłótnię. No cóż, pewne rzeczy się nie zmieniają.
- Może i byłem przerażony - mruczy chłopak już spokojniejszym tonem. - A ty byś nie była, gdybyś wiedziała, że obok ciebie stoi ktoś, kto został stworzony tylko po to, by cię unicestwić?
Taa, to prawda. Gdyby Devcio nie wyciągnąłby mnie zawczasu ze Skarbca, pewnie byłabym teraz tylko zabawką Onych, polującą na Kod Tworzący. Głównie z tego powodu powołali mnie do życia. Zabawne, nie? No to już wiesz, dlaczego od początku, od pierwszego usłyszenia imienia fiołkowookiego go znienawidziłam (no, pomijając to, że zabrał mi J.). Było mi to po prostu wpojone, aczkolwiek Devonowi udało się to częściowo usunąć. Gdyby tego nie zrobił, pewnie rozszarpałabym Coyota już dawno temu, a potem wesoło nucąc, rozwiesiła jego wnętrzności jako girlandy na okolicznych drzewach.
Przez kilka minut panuje zupełna cisza. Coyote wydaje się się być zafascynowany oględzinami swoich świeżo wypastowanych butów, a ja beznamiętnie gapię się w zdobiony sufit biblioteki. Właśnie, nie powiedziałam ci nawet po kiego czorta tu siedzimy, nieudolnie próbując bawić się wzajemnie w miarę przyjazną rozmową.
Otóż tego wieczoru wyprawiany jest bankiet, zwany też Galą Przydziału, który ma miejsce mniej więcej co pół roku. Najpierw jest impreza, wszyscy tańczą i ucztują, oglądając przy okazji przydzielanie nowicjuszy do poszczególnych Oddziałów. Najwięcej zwykle trafia do Zielonego i Żółtego, co jest adekwatne do poziomu ich umiejętności. Rzadziej znajduje się ktoś, kto zostaje przypisany do któregoś z Oddziałów wyższych szczeblem. Tak naprawdę jedynie członkowie Czarnego tego dnia mogą mieć na wszystko wywalone, bo z góry wiadomo, że żaden świeżak nie dostanie się pod ich opiekę. Po tych całych baletach i akademiach nowicjusze rozchodzą się, a Dowódcy (Gala organizowana jest zwykle na większą skalę niż tylko jeden okręg - miasto, więc i Dowódców jest wielu) przyznają swoim Oddziałom i wewnętrznym grupom specjane zadania na najbliższy czas.
No więc... Siedzę sobie tutaj w bibliotece od początku bankietu, czekając tylko na Przydział, po otrzymaniu którego będę mogła wreszcie wrócić do cieplutkiego łóżka. Nienawidzę takich imprez. Mimo że jest dopiero 23:00, jestem już śpiąca. Brak nocnych misji sprawił, że znowu weszłam na dzienny tryb życia.
Coyote dołączył do mnie jakieś dwie godziny temu. Przytachał ze sobą po cichu z sali butelkę czerwonego wina, które zdążył już w połowie opróżnić. Na stoliku obok fiołkowookiego stoją teraz dwa kieliszki - jeden pusty, drugi do połowy pełny. Chciał mnie poczęstować swoją zdobyczą, jednak odmówiłam, na co on tylko mruknął "będzie więcej dla mnie". Właśnie widzę, jak sięga po butelkę, aby nalać sobie kolejnego.
- Ej, ej, ej. Wystarczy tego dobrego - burczę, wyrywając mu szkło z dłoni.
- Wolfciu... - wyje szatyn, wyciągając rękę po burgunda, jednak odstawiam go poza zasieg faceta.
- Masz mieć trzeźwy umysł, kiedy Dev będzie przydzielał ci misję. Nie mam zamiaru ci później wszystkiego tłumaczyć drugi raz. 
- Ale to tylko jednego, takiego malutkiego, o, tyci-tyci - pokazuje ręką, jak mikroskopijny będzie jego napitek. Wzdycham i wznoszę oczy ku niebu.
- Później możesz sobie to dopić, tylko nie marudź mi jutro, że przez głowę jeżdżą ci czołgi.
Odstawiam wino na miejsce koło Coyota, a ten jedynie tęsknie na nie spogląda. Siadam z powrotem w swoim fotelu. Chwilę później słyszę skrzypnięcie otwierających się drzwi.
- No, tu jesteście! Wszędzie was szukałem - mówi Dev, wchodząc do pomieszczenia. - Oj Wolfe, Wolfe. Znowu nie pojawiłaś się na ceremonii. Nie możesz jej ciągle opuszczać i...
- Dalej, załatwmy to szybko - ucinam, ledwie powstrzymując ziewanie. - Przydziel misję i spadamy. Chce mi się spać jak cholera, a kolega chciałby w spokoju dopić burgunda.
- Tylko nie szarżuj z tym za bardzo - tym razem Dowódca zwraca się do Coyota. - Nie będę tolerował wymówki, że przez bankiet nie dałeś rady się spakować. I ciebie też się to tyczy - mówi, wlepiając wzrok we mnie.
Normalnie w tym momencie zaczęłoby się obszerne kazanie, że przecież alkohol mnie nie ciągnie, a te wszystkie Oddziałowe imprezy mam w d... Znaczy... W głębokim poważaniu. Ale teraz potrafię z siebie wycisnąć jedynie parę słów.
- Spakować? Czy ty właśnie przydzieliłeś nam misje poza okręgiem? Przecież jeśli stąd wyjadę, J. zostanie bez ochrony i...
- Ciotka Coyota dobrze się nią dotąd zajmowała. Nie zaszkodzi, jeśli poopiekuje się nią trochę dłużej. I tak, dokładnie, jedziecie poza okręg - Dev kiwa głową. - Ale nie na "misje", tylko "misję". Jedną. Wspólną.
- Spoko loko, Wolfeee... Moja... Ciotka... Jest fajna - bełkocze fiołkowooki. W ręku trzyma niemal pustą butelkę.
- No chyba cię po... - wrzeszcząc, zrywam się z fotela, jednak zaraz się opamiętuję. W końcu Dev to mój przełożony. I prawie ojciec. Wyszarpuję wino z ręki Coyota. - Kurwa, no pogłupieli dzisiaj - burczę cicho, odwracając się w stronę jednego z regałów z książkami.
- Słyszałem.
- I bardzo dobrze! - odgryzam się. - Dziękujemy za informacje, chyba możesz już iść, prawda Dowódco? - warczę, nadal nie patrząc na Devona.
- Szczegóły dotyczące waszej roboty w tamtym rejonie dostaniecie mailem - mówi to takim pogodnym tonem, że jestem niemal pewna, że się uśmiecha. - A tymczasem dobranoc państwu.
Po chwili znika za drzwiami, a w bibliotece na powrót zapanowuje cisza.
Otwieram usta, chcąc powiedzieć coś Coyotowi, jednak zaraz je zamykam, widząc, że szatyn śpi w najlepsze. A niech sobie kima. Przynajmniej nie będę musiała pomagać mu trafić do mieszkania, co w jego obecnym stanie byłoby, delikatnie mówiąc, dosyć trudne.
Biorę łyk Coyotowego wina, które trzymałam nieświadomie aż do teraz. Cholera, niedobre. Jak on może to pić? Odstawiam butelkę na stolik, tuż obok stosiku książek i wzdycham cicho.
Nie umiem już inaczej reagować na słowa "jedna, wspólna misja". Zawsze, gdy Dev je wypowiada, oczyma wyobraźni widzę Mike'a. Ta. Tamto to też miała być "jedna, wspólna misja". A skończyło się, jak skończyło.
Teraz musimy tylko zdołać przetrwać razem ten czas misji, próbując się wzajemnie nie zagryźć... Boże, daj mi silne nerwy, bo najwidoczniej siekiera to w pewnych przypadkach zdecydowanie za mało.

piątek, 24 kwietnia 2015

Chłopiec za szybą

Odgłos szpitalnych maszyn podtrzymujących funkcje życiowe to jeden z nielicznych dźwięków, który mąci teraz tą głuchą ciszę. Siedzę przy metalowym łóżku, wpatrzona w leżącego na nim Coyota. Jego skóra jest przeraźliwie blada, oczy ma podkrążone. Klatka piersiowa unosi się delikatnie wraz z każdym płytkim oddechem. Ledwo go odratowali. Boję się choćby odezwać, jakbym w ten sposób mogła go zranić.
Chyba nigdy nie zapomnę chwili, w której w magazynie pojawił się Drake, a zaraz za nim Devon i chyba z pół Białego Oddziału. I chyba nigdy nie wyrzucę z pamięci tego wściekłego spojrzenia Deva, gdy tylko dostrzegł Huntinga z pistoletem w dłoni oraz mnie klęczącą przy Coyocie zbroczonym krwią.
Mimochodem puszczam dłoń chłopaka, gdy słyszę nagłe skrzypnięcie drzwi.
- Wolfe - w progu pojawia się Dowódca. Podchodzi do mnie i podaje plastikowy kubeczek z wodą. - Nie możesz tu cały czas siedzieć. Powinnaś dać się porządnie opatrzyć i...
- Darrel zrobił wystarczająco dużo, nie potrzebuję więcej - mruczę cicho, po czym biorę łyk krystalicznego płynu.
W tym momencie Devon jest zupełnie inny niż jeszcze kilka godzin temu. W złocistych oczach mężczyzny dostrzegam smutek. Martwi się.
- Proszę cię, chodź do domu. Powiem lekarzom, aby ktoś nas zawiadomił, od razu jak się wybudzi.
Spuszczam głowę, wlepiając wzrok w swoją zabandażowaną kostkę i podarte spodnie od munduru Onych. Ta, nie miałam czasu na takie bzdety jak przebieranie się.
- Devonie, ja... - urywam na moment, bo w gruncie rzeczy sama nie wiem, co chcę powiedzieć. - Muszę...
Mężczyzna kładzie mi rękę na ramieniu. Patrzymy sobie w oczy przez chwilę.
- Przyniosę ci później coś do jedzenia, dobra? - uśmiecha się delikatnie. - A teraz powinienem już iść. Mam do pogadania z tą popieprzoną Radą. Zawsze jak to cholerne Zgromadzenie Oddziałów zaczyna coś robić na własną rękę, od razu są z tego kłopoty. Będą się musieli gęsto tłumaczyć...
Na zrozumienie lekko kiwam głową, a sekundę później Dowódca znika za białymi drzwiami.
***
Ciemność. Ból. Strach. Samotność.
Rozdzierający krzyk rozlega się w pobliżu, niemal rozsadzając mi głowę.
Trupio blade dłonie zaciskają się wokół mnie. Są wszędzie. Jedna zatyka mi usta, inna zagłębia się we włosy. Kolejną, wyjątkowo szponiastą, czuję na plecach, jak rozdrapuje do krwi moje blizny. Któraś z nich ociera łzy z moich oczu, po czym wskazuje w mrok przede mną.
Patrz.
Nagle oślepia mnie blask, jakby ktoś zapalił reflektor na scenie. Światło odkrywa makabryczny sekret nocy. W inkubatorze, identycznym jak ten w Skarbcu Nauki, widzę Coyota. Nie wykonuje nawet najdrobniejszego ruchu. Z jego zgaszonych, szarych oczu zieje przeraźliwa pustka.
Widzisz?
W wodzie widocznie odznaczają się krwiste smugi. Z sekundy na sekundę ich barwa z rozmytej czerwieni zmienia się w intensywny szkarłat. Niezidentyfikowany krzyk przybiera na sile. Chcę się wyrwać, ale nie mogę, bo te piekielne ręce rozorują mi skórę swoimi pazurami przy każdym najdrobniejszym ruchu.
To twoja wina.
Przez moment wydaje mi się, że oczy chłopaka na powrót skrzą się fioletem, jednak gdy przypatruję się uważniej, dostrzegam tylko wywrócone białka, zapadnięte w czeluści oczodołów.
Jest martwy.
Zrywam się z miejsca, ignorując łzy, a także szpony, które zdążyły już pewnie wydrapać w moim ciele mapy ostatnich kręgów piekła. Dotykam zimnego szkła inkubatora. Moją głowę rozsadza potworne wycie. Wszystkie strącone w pośpiechu dłonie z prędkością światła dopadają do mnie. Ciągną z powrotem w swoją otchłań.
Ciemność. Ból. Strach. Samotność. Krew.
To już jest koniec.
***
Budzę się oparta o szpitalne łóżko Coyota, zlana potem. Na zewnątrz jest już zupełnie ciemno. Jakiś czas temu ktoś najwidoczniej zapalił niewielką lampę stojącą przy ścianie, która teraz rzuca przyjemne, rozproszone światło. Przecieram oczy i poprawiam włosy związane luźno na plecach, starając się zapomnieć o koszmarze. Nie, w sumie to nie "koszmarze", a "wizji". Cholera, znowu wróciły. Zdeptywały mnie, wyciągały z mojego umysłu wszystko, co najgorsze. Przez jakiś czas tak zatraciłam się w misjach i życiu Oddziału, że ustały, lecz teraz znowu pojawiły się znikąd, przynosząc strach i cierpienie.
Wzdycham ciężko i opieram łokcie na kolanach.
- Cholera. - szepczę cicho, zła na wszystko, co się stało. Gdybym tylko wtedy zdusiła w sobie dumę i posłuchała Coyota, Oni nie złapaliby mnie. A jeśli nie znalazłabym się w Departamencie, Coy nie musiałby ryzykować, infiltrując bazę wroga i narażając się tym samym na ściganie przez "wymiar sprawiedliwości", czyli szanownego pana Huntinga. Słowem - to, że ten szatyn leży tu teraz ledwie żywy, to wyłącznie moja zasługa. Nic, tylko pogratulować, Wolfe, kawał dobrej roboty. Przecież chciałaś się go pozbyć, nie? Przecież zabrał ci J.
Ale dziś już nic nie jest dla mnie takie proste, jak tamtego dnia. Wtedy przynajmniej wiedziałam, czego chcę.
Nagle dostrzegam, że chłopak rusza dłonią. Wydobywa z siebie ledwie słyszalne jęknięcie i otwiera oczy. Chwilę rozgląda się po pomieszczeniu, aż jego wzrok pada na mnie.
- Wol...fe... - jego głos, choć słaby, jest pogodny. Zupełnie, jakby Coyote wcale nie był tym gościem, którego Castiel nafaszerował ołowiem. - Gdzie ja... A tak... Pewnie szpital.
- Pójdę po lekarza - podnoszę się z krzesła, ale zatrzymuje mnie, łapiąc moją za mój nadgarstek.
- Nie... Nie trzeba. Ja... Muszę coś ci opowiedzieć.
Niepewnie spoglądam na drzwi, a potem na niego i chcąc, nie chcąc zajmuję miejsce na skraju łóżka, tak, aby lepiej mnie widział.
- Wiesz... Miałem sen. Naprawdę fascynujący sen...
- Zamieniam się w słuch - silę się na przyjazny uśmiech, chociaż tak naprawdę chce mi się płakać.
Przedtem... Przedtem miałam go ochotę ochrzanić i to z całego serca, za to, że wbiegł między mnie a Huntinga. Kiedy tak leżał nieprzytomny, układałam sobie zdanie po zdaniu, co mu powiem, jak się obudzi. Jaki to jest głupi i nieodpowiedzialny, i jak ja go strasznie chcę rozerwać na kawałeczki ze złości... Ale gdy tak teraz na niego patrzę... Na jego niewielkie blizny na twarzy, na jego czarne włosy kontrastujące z bandażem owiniętym wokół głowy, na jego bezbronne ciało, podłączone do tych wszystkich aparatur i kroplówek...
I w jego oczy. Jego bezdenne, fiołkowe oczy, przepełnione jednocześnie euforią i smutkiem. Ochronił mnie, a ja nie mogłam zrobić dla niego czegokolwiek. Przecież mógł zginąć, a ja byłam zdolna jedynie do bezradnego czuwania i płaczu.
"Jestem Kod Absolutny. Jestem do niczego" - chyba zacznę się tak przedstawiać.
- Kiedyś, dawno temu był sobie chłopiec... Bardzo mały i bardzo samotny chłopiec - zaczął Coyote, spoglądając na mnie spod wpół przymkniętych powiek. - Nie miał imienia, a wszystko, co znał, cały jego świat, ograniczało się do jednego pomieszczenia, w którym żył. Często patrzył przez wielkie okno, które było jedyną ciekawą rzeczą w jego pokoju. Patrzył i czekał. Czasem przychodziła. Marzył, by mówić do niej "mamo", jednak gdy tylko próbował, ona zawsze robiła tą zniesmaczoną minę. Ale czasem pozwalała mu się przytulić, zwłaszcza przed tym, jak zabierała go Tam. Nie lubił Tam chodzić. Zawsze wracał z nową blizną, a jeśli się wyrywał, to dochodziły do tego jeszcze siniaki - chłopak przerwał na chwilę, by wziąć głębszy oddech. - Mimo wszystko bardzo ją kochał. Kiedy to nie ona przynosiła mu jedzenie i leki, krzyczał i płakał całe dnie. Nie chciał nikogo innego. Nie chciał ludzi, którzy nazywali go "chłopcem za szybą". Po prostu nie chciał... Pewnego dnia coś się wydarzyło. Coś bardzo złego. Widział mężczyzn, którzy gdzieś ją ciągnęli. Widział jej krew na białej posadzce. Widział jej martwe oczy. Wtedy nie wytrzymał. Krzyczał tak, jak nigdy i nic nie mogło go powstrzymać. Jego wrzask rozbił szybę, zza której nie mógł się wydostać przez tyle lat. W pomieszczeniu zaczęły świecić czerwone światła. Znowu chcieli go Tam zabrać, jednak tym razem przeciwstawił się. Jej już nie było i nie miał powodu, by dłużej tam zostać. Przedtem... zawsze sobie mówił "kiedyś zabiorę mamę i odejdziemy stąd". Teraz, gdy jego zamierzenie miało się nigdy nie spełnić, postanowił wziąć los w swoje ręce. Uciekł. Przez wiele dni podróżował przez pustynne tereny, aż w końcu, będąc na granicy wytrzymałości, dotarł do malutkiego domku. Mieszkająca w nim kobieta była trochę podobna do "mamy", ale miała inne oczy. Jej były pełne miłości i wsparcia. Pozwalała nazywać się ciocią. Opiekowała się oswojonymi wilkami preriowymi. Kojotami - wypowiedziawszy to słowo, uśmiecha się. - Stąd wzięło się jego imię. Potem chłopiec trochę urósł i wstąpił do Oddziałów... A potem poznał ciebie...
Staję jak wryta i rozchylam usta ze zdziwienia.
- Ale... Jak to... Przecież... Miałeś mi opowiedzieć sen - szepczę drżącym głosem. Czyli to wszystko, co powiedział, jest prawdą? Kim on do cholery jest?
- Niczego takiego nie powiedziałem. Sen rzeczywiście był przedni, bo kto nie lubi śnić o krainie słodyczy... Ale chyba nie jest to aż tak ważne - twarz Coyota rozpromienia nikły uśmiech. - Wybacz, że nie zacząłem naszej znajomości tak, jak należy. Nadróbmy to, dobrze? - ignorując ból, ostrożnie unosi się do pozycji siedzącej. - Coyote, znany też jako Chłopiec za Szybą. Kod 62 - Kod Tworzący do usług - mówi, wyciągając do mnie dłoń.
- Przecież Kod 62 nie... - gryzę się w język, zła na swoje przyzwyczajenia.
- Nieźle się postarali ze swoją propagandą, co nie? Kod 0 ponoć też nie istnieje... - puszcza do mnie oko. - To co, zagramy razem w tą grę, czy będziesz tylko patrzyła jak się wydurniam?
- Chyba jasne, że podejmuję rękawicę! - burczę, przez moment udając obrażoną. - Wolfe, Dziewczynka z Siekierą. Kod 0 - Kod Niszczący. Miło mi poznać, milordzie - uśmiecham się szeroko, ściskając dłoń Coyota. Dwa skrajnie różne Kody Absolutne. Oni stworzyli mnie, by go zlikwidować, a tymczasem zmierzamy razem do wspólnego celu, jakim jest eksterminacja Onych. Twórca i Niszczyciel.
Niszczyciel i Twórca. Doprawdy, doskonała ironia losu.

niedziela, 19 kwietnia 2015

Łowca

- Stać! Przestańcie! - wrzeszczę, wypadając z samochodu, który dosłownie parę sekund temu zdążył wyhamować przed grupką na pozór zwyczajnie wyglądających ludzi. Ale tylko na pozór.
Młody mężczyzna stojący na przedzie lekko unosi dłoń, nakazując swoim pobratymcom opuszczenie broni. Czarny Oddział - elita "mojego świata". Kto ich tu do cholery przysłał?!
- Oficer Wolfe...? - pyta niepewnie zielonooki blondyn, przesuwając wzrok to na moją twarz, to na mój biały mundur z Departamentu, jakby wciąż niedowierzając, kogo ma przed sobą. - Przecież Rada mówiła, że nie ma szans, by Kod Absolutny... - szepcze, bardziej do siebie, niż do kogokolwiek z obecnych w tym miejscu. Mimo że jego głos jest spokojny, chłopak wciąż trzyma pistolet w pogotowiu. Ech, nie będzie lekko.
- No widzisz, Carl. Nie tak łatwo się mnie pozbyć - uśmiecham się, starając się rozładować napięcie.
Spoglądam, czy z Coyotem i Drakiem wysiadającymi z auta na pewno wszystko w porządku, po czym przestępuję z nogi na nogę. Z tłumu zaczynają dobiegać niespokojne szepty. A zaraz po nich stukot ciężkich wojskowych butów. Ktoś nadchodzi.
- Znaleźliście zdrajców?
O nie, ten głos. Znam ten ochrypły, niemiły głos aż za dobrze.
Castiel. Castiel Hunting. Innymi słowy - dupek, który zawsze właził mi w paradę. Odkąd dołączyłam do Oddziałów, nieustannie się ze sobą żarliśmy, póki Dowódca nie przydzielił mu paru misji poza granicami państwa. Może Dev miał nadzieję, że Hunting trochę wydorośleje, ale gdzie tam. Nic nie zmienił się od czasu, kiedy widziałam go po raz ostatni, jakiś rok temu.
Młody wicedowódca oddziału rzuca szybkie spojrzenie nowo przybyłemu.
- Czyścicielu, przecież ona...!
- Zdrajcy to zdrajcy. Nie obchodzi mnie, kim byli wcześniej. Należy ich wyeliminować zgodnie z poleceniami Rady.
Castiel posyła mi szyderczy uśmiech. Doskonale się bawi, sterując Carlem według swojej woli. Swoją drogą współczuję zielonookiemu - tyle lat pod tyrańską władzą Huntinga to scenariusz rodem z koszmarów. Nie dziwię się, że stał się taki zalękniony - ten facet po prostu zniszczył mu psychikę.
- A więc przejąłeś mój przydomek... - próbuję kupić trochę czasu Drake'owi i Coyotowi, których do tej pory Czarny Oddział traktował jak powietrze. Uratowali mi skórę, czas się odwdzięczyć. - Czyściciel - wypowiadam to słowo, jakbym słyszała je po raz pierwszy. - Ten, który zakończył najwięcej misji powodzeniem - milknę na chwilę. Nieme pytanie przez chwilę wisi w powietrzu. No dalej, uciekajcie do cholery!
- Czterdziestu.
- Rozumiem... - O tylu zabitych Onych mnie teraz wyprzedza. Prawdę mówiąc, ten tytuł mi wisi, ale myśl, że jestem w czymś lepsza od Castiela, jest naprawdę cudowna. Jak tylko wrócę do oddziału, z pewnością odbiorę mu tytuł. Chociaż nie mniej przyjemna jest umiejętność wkurzenia tego ponurego buca. - ...Hunciu.
- Nie mów tak do mnie. "Czyścicielu", rozumiesz? Ja tu jestem Czyścicielem, kurwa, zrozumiano? - nagle milknie, gdy widzi, jaką radość sprawia mi każda sekunda jego wściekłości. - Ewentualnie "kapitanie Hunting".
No co jest, dlaczego Coyote i Drake nadal nie wypierdzielają stąd w podskokach? Liczą na dalszą część tego przedstawienia, czy jak?
Castiel powoli ściąga przewieszony przez ramię karabin i ładuje go amunicją usłużnie podawaną mu zwłaszcza przez tych członków Czarnego Oddziału, którzy najbardziej chcą mu się przypodobać, a tym samym wybić ponad innych. Robota głupich, bo i tak nawet nie zapamięta ich imion. Mogłabym się założyć, że nie pamięta nawet mojego. Ale z drugiej strony, to kto go tam wie.
Promienie wschodzącego słońca odbijają się od śniegu, rażąc mnie w oczy, co sprawia, że ledwie dostrzegam twarz Huntinga. Teraz jest idealna pora. Jest zbyt zajęty swoją zabawką, nie zwraca na nas najmniejszej uwagi.
- Biegiem! - wrzeszczę, a dwóch młodych mężczyzn nie zwleka ani sekundy. Może to i głupie, ale wydaje mi się, jakbyśmy byli małym stadem uciekajacym przed kłusownikami. Łowy się zaczęły.
Ciężko oddychając, skręcam w kolejny zaułek. Ta część miasta to tak zwana Sfera. Istny labirynt. Nie mam już pojęcia, gdzie się dokładnie znajdujemy, a wszystkie inne myśli przytłacza ta jedna - "Biegnij. Biegnij do cholery!"
Chyba w końcu ich gubimy. No popatrz, niby Czarny Oddział, a kondycja do dupy.
- Poczekajcie! - krzyczy nagle Coyote. Gwałtownie przystaję. - Rozdzielimy się. Pobiegnę prosto, Wolfe, ty w lewo. Drake... No chodź mi pomóż! - mówi, usiłując przesunąć kontener z odpadkami. Przez chwilę patrzę na nich, nie rozumiejąc niczego. W końcu moim oczom ukazuje się zapomniane wejście do kanału ściekowego.
- No i wiadomo, kto będzie znowu odwalał najgorszą fuchę - mruczy Drake, niby obrażony.
- Wybacz stary, ale nie mamy innego wyjścia. Ja i Wolfe porobimy za przynęty, a ty... Po prostu jeśli uda ci się wydostać, sprowadź jakąkolwiek pomoc.
- Jakie znowu "jeśli ci się uda"?  Chyba mnie nie doceniasz - śmieje się błękitnooki, chwytając się zardzewiałej drabinki. - A teraz do roboty. I pamiętaj, stawiasz mi piwo.
- Pogadamy o tym, jak wyjdziemy cało ze Sfery - szepcze fiołkowooki, zatrzaskując wejście za brunetem. Niepokojący rytm wybijany przez biegnących zwiadowców zmusza nas do ponowienia ucieczki.
- Tylko mi tam nie zdechnij - mówię cicho, patrząc na Coyota. Nie odpowiada ani słowa, uśmiecha się tylko, jak gdyby wyczytał z moich oczu to, co chciałam powiedzieć naprawdę.
***
- Cholera, cholera, cholera, choooleeeraaa! - wyję, kiedy pięciu nieźle zbudowanych mężczyzn z Czarnego Oddziału ciągnie mnie z powrotem na miejsce, z którego przed chwilą próbowałam się wydostać, czyli prosto przed oblicze Castiela. Nagdarstki pieką od szarpania za nie, nogi, okryte jedynie poszarpanymi spodniami od munduru Onych, wleką się za mną. Gdzieś po drodze zgubiłam kurtkę, więc zostawszy w samej czarnej koszulce, drżę z zimna. Wciąż nie mogę uwierzyć, że udało im się mnie złapać. Niech to szlag, po prostu wyszłam z formy. No a w dodatku czuję się jak worek ziemniaków. Ech. Starość nie radość.
A zaczęło się od mojego "genialnego" pomysłu na przechytrzenie pogoni. Nie mam pojęcia, który z głosów w mojej głowie mi go podsunął, ale przysięgam, że go ukatrupię!
No więc tak. Znalazłam się w zachodniej części Sfery, skąd już blisko do bardziej zaludnionych części miasta, kiedy zaczęłam już odczuwać poważniejsze zmęczenie. Stwierdziłam, że muszę koniecznie choć na chwilę zgubić pościg, więc żeby to zrobić, wskoczę sobie przez okno do najbliższego hangaru. Okna zwykłych opuszczonych mieszkań były zbyt wysoko, by do nich doskoczyć bez łamania kodów, więc w mojej  sytuacji było to praktycznie niemożliwe. Szkoda tylko, że nie przewidziałam, że ten właśnie hangar posłuży niewielkiej jednostce oddziału za tymczasową bazę. Gdybyś tylko zobaczył ich miny, gdy wesoło wbryknęłam prosto na stolik, przy którym siedzieli. No co? Moja wina, że go postawili przy samiuśkim oknie? Porozrzucane papiery i karty do gry sfrunęły z blatu.
Tak, dokładnie te dwa słowa cisnęły mi się wtedy na usta.
Dalej, jak już się pewnie domyślasz, próbowałam im uciec. No, za daleko to mi się nie udało. Cóż, muszę powiedzieć, że spint, chociażby krótki, ze skręconą kostką to nie lada wyczyn. Chyba sobie to wpiszę do CV.
Nie pomogły groźby, że jestem prawą ręką Przywódcy i jak mnie zaraz nie postawią, to im zaraz coś zrobię. Chyba serio się wkurzyli o te dwie butelki z "napojem bogów", co im niechcący strąciłam ze stołu. Wlekli mnie, wlekli i dowlekli. Wprost do paszczy lwa. Wokół dostrzegam pełno drewnianych skrzynek i stalowych maszyn częsciowo poprzykrywanych plandekami. Czyli w tym przypadku paszczą jest opuszczony magazyn, w którym rezyduje mój nemezis.
Twarz Castiela rozpromienia złośliwy uśmiech. Mięśniaki puszczają mnie, konwersując przy okazji, skąd by tu wytrzasnąć kolejną flaszkę, nie opuszczając Sfery. Miszyn imposibyl, panowie!
- No? Zachciało się zrealizować kod piętnasty, co Wolfe? - O, więc jednak pamięta! A kiedyś wołał na mnie "te, małe wredne!". - Och, nie dość, że stałaś się renegatem, to wciąż sobie grabisz - mruczy, niby ze współczuciem, unosząc mój podbródek.
- Nie zdradziłam organizacji - mówię ozięble, starając się ignorować ból w nodze. - A poza tym po co miałabym to robić? Oddziały to mój jedyny dom i...
- Tak, tak jasne - przerywa mi Hunting. Oddala się kawałek i robi smutną minkę. - A ten mundur to miałaś na sobie przypadkiem.
- Oni mnie porwali, idioto.
- To niczego nie tłumaczy.
Wydaję z siebie dźwięk mieszczący się pomiędzy warknięciem a westchnięciem i unoszę oczy ku niebu. Weź tu z takim gadaj.
- Co? Skończyły ci się wymówki, mała? - odwraca się w moją stronę pod takim kątem, że dostrzegam na jego szyi długą, lekko zakrzywioną bliznę, umiejscowioną niewiele dalej od aorty. Tak, to moje dzieło. Kiedyś, dawno temu, kiedy nasze relacje nie były "piekielnie niedobre", ale tylko "złe", pokłóciliśmy się o coś. Nie doceniał mnie.
Po tym incydencie zmienił zdanie.
Przez chwilę panuje całkowita cisza. Zupełnie jakby facet zapomniał o mojej obecności. Spogląda w dal, szukając celu znanego wyłącznie sobie.
- Nie chcesz gadać, to nie - mruczy po paru minutach, znowu patrząc na mnie. - Ale... wiesz, myślałem, że to wszystko potoczy się inaczej.
Podchodzi do metalowego regału i bierze w dłoń krótki pistolet.
- Nie, żebym miał do ciebie coś wyjątkowo osobistego, czy coś... Nasze małe spory nie mają tu nic do rzeczy. Radzie chodzi tylko o utrzymanie harmonii w oddziałach. Sama dobrze wiesz, że niesubordynacja musi zostać ukarana - urywa na chwilę i bierze głęboki wdech. - Nie będę owijał w bawełnę. Mam cię po prostu zabić. Tu i teraz.
Słyszę jak ładuje broń, jednak mimo tego wszystkiego moje serce jest aż za spokojne. Cholera jasna. Gdybym tylko mogła uciec... Serio? Taki beznadziejny koniec życia? Było tyle innych świetnych momentów na śmierć - w glorii i chwale. Gdyby moje życie było książką, pewnie umierałabym co drugi rozdział. No a gdybym tak zginęła z rąk Onych, mówiono by "Pamiętam ją. Ta, która oddała życie dla słusznej sprawy". Teraz mogę liczyć tylko na komentarze typu "Pieprzona zdrajczyni, dobrze, że zdechła". Ale w sumie, to co mnie to obchodzi, przecież i tak będę martwa.
- Naprawdę nic już nie powiesz? Jesteś pewna? Z chęcią wysłucham jakiejś podniosłej mowy na koniec - uśmiecha się antypatycznie, przez co z jego twarzy spada maska sprawiedliwego i współczującego Oddziałowca. Odwracam od niego wzrok. - Jak chcesz.
Mierzy do mnie. Przekrzywia lekko głowę, jak gdyby nie wierząc, że nawet nie próbuję się bronić. Zabawne. Właśnie zdałam sobie sprawę, że muszę wyglądać zupełnie jak Mike, tamtego dnia w hangarze. Unieruchomiona, uważana za zdrajcę (chociaż w jego przypadku oskarżenia nie były bezpodstawne).
Nagle widzę światło, oślepiająco białe światło. To już? Umarłam? No nie, tylko mi nie mów, że piekło wygląda jak laboratorium Onych...
Wtem wśród tej rażącej bieli przenika cień. Wyciągam ku niemu rękę, jednak on zaraz znika, pozostawiając mnie samą.
I niespodziewanie, wbrew moim oczekiwaniom, światło gaśnie na moment i rozbłyskując jak błyskawica, rozrywa barierę utworzoną wokół mnie. Nienaturalnie białe odłamki upadają na podłogę magazynu z łoskotem tłuczonego szkła. Ten odgłos przypomniał mi nagle o wieczorze, w którym wparowałam do byłego mieszkania J.
"Ło matko, ale się wystraszyłem"
"Cholera, nowe szklanki"
"Ciotka by mnie zabiła..."
- Coyote! - wrzeszczę, gdy ciepła czerwona ciecz ochlapuje mój policzek. Szatyn upada w ułamku sekundy. Krew szumi mi w uszach, nawet nie słyszałam strzału. - Coyote... Coyote... - Nie potrafiąc wydobyć z siebie żadnego innego słowa, przyczołguję się do ciała leżącego w szkarłatnej kałuży. - To nie tak miało być... To nie... - dotykam jego klatki piersiowej, nie zważając na to, że brudzę ręce krwią. - To nie...
Słowa ugrzęzły mi w gardle.
Zostały wypowiedziane moim nieludzkim krzykiem.

czwartek, 12 lutego 2015

Ciemność jest kluczem

Gęsto sypiący z nocnego nieba śnieg szybko osiada na mokrych włosach, a mroźny wicher sprawia, że po plecach raz po raz przechodzą dreszcze. Z kilku niewielkich ran, które powstały na moich rękach po stłuczeniu inkubatora przez Coyota, leci krew. Mimo wszystko zdaję się nie odczuwać żadnego z tych bodźców, zupełnie jakbym nadal była zamknięta w Skarbcu Nauki. Wsłuchana jedynie w nierówny oddech biegnącego Oddziałowca, który niesie mnie na plecach, staram się nie liczyć. Próbuję to w sobie zdławić, ale jest silniejsze ode mnie. Dziewiętnasty albo osiemnasty października, nie pamiętam dokładnie. Wtedy to Oni zorganizowali tę akcję, a ja głupio dałam się złapać. Jak długo pozostawałam w departamencie? Ile dni... a może i tygodni straciłam?
- Coyote - mówię nagle, nieco zaskoczona siłą swojego głosu. Widocznie antidotum na "nadludzki narkotyk" zdążyło już zadziałać. - Jaki... mamy miesiąc?
Na krótką chwilę łapię jego spojrzenie. Z oczu ukrytych za okularami, za którymi wydają się niecodziennie szare, nie mogę wyczytać choćby słowa.
- Wolfe. Nie wracajmy do tego - odpowiada chrapliwie. Ten bieg coraz bardziej go męczy. Na czoło zstępują kropelki potu, tętnica szyjna staje się bardziej widoczna, a oddech świszczący. Jeszcze chwila i mi tu zdechnie.
- Puść. Mogę biec sama.
Coyote puszcza te słowa mimo uszu.
- Ej, jak nie posłuchasz, to zaraz ja będę musiała cię ratować! Słyszysz? Będę łamać kody! Devon by się wściekł - zdaję sprawę, że muszę brzmieć co najmniej jak dziecko grożące terroryście. Znowu odpowiada mi cisza. - Dobra, doigrałeś się, chłopie.
Chcę sięgnąć myślą w stronę dobrze znanej mi ciemności, tak cudownie różnej od ostrych świateł laboratorium, jednak napotykam wewnętrzny opór. Nie mogę dostrzec kodów. O łamaniu nie wspominając.
- C-coyote...? - szepczę, jakby oczekując od niego jasnej odpowiedzi o tym, co stało się wewnątrz mnie. - Co się ze mną dzieje? Kody... one... wszystkie... ja... Ja ich nie widzę.
Głos zaczyna mi drżeć, jakbym miała się zaraz rozpłakać, chociaż jestem pewna, że to nie nastąpi.
Fiołkowooki nagle zatrzymuje się, po czym ostrożnie stawia mnie na pokrytym śniegiem chodniku.
- Spokojnie, wszystko będzie dobrze. To minie - szepcze, schylając się i opierając dłonie o kolana. - Tu już jest bezpiecznie... Zaraz przyjadą nasi.
Przez chwilę panuje cisza mącona tylko wyciem wiatru. Uliczka jest niemal całkowicie opustoszała. Barwy temu ponuremu skrawkowi miasta nadają jedynie dwie pstrokato ubrane kobiety, przechodzące w pobliżu, które, jak mniemam, uprawiają "najstarszy zawód świata". Znajdują się kilka metrów stąd. Jeśli się postaram, jestem w stanie usłyszeć, co do siebie szepczą. One jednak nie mogą nas zobaczyć - dwójki kadetów Czarnego Oddziału, dla których mrok stanowi najbezpieczniejsze schronienie. Ciemność jest kluczem, a zmrok przewodnikiem.
Chwilę później rozchichotane damulki znikają nam z oczu, a uliczka na powrót staje się szara.
- Coyote. Dlaczego...? - zaczynam.
- Co znowu "dlaczego"? - burczy szatyn z lekka nieuprzejmie, jak zwykle, ściągając z nosa okulary.
- Czemu wdarłeś się do departamentu, narażałeś życie...? I to wszystko, żeby mnie ratować - spoglądam na niego. W jego oczach dostrzegam coś, czego nie spodziewałam się zauważyć. Troskę. - Czy ty, kurde, matce z wózka na asfalt wyleciałeś jak byłeś mały?! Po cholerę się sam pchałeś między Onych?! A co by było, jakby cię odkryli? Myślałeś o tym kiedyś? Oczywiście, że nie! Bo jesteś egoistycznym dupkiem i nie obchodzi cię, co czują inni! Miałabym cię na sumieniu, rozumiesz? - przerywam na chwilę. Chyba już mi lepiej. Spuszczam oczy, nie mogąc już wytrzymać jego spojrzenia. - Bo ja... Ja chciałam powiedzieć...
Tylko, że już nie mam co powiedzieć. W ciągu tych kilku sekund wykrzyczałam mu wszystko w twarz.
On tylko uśmiecha się szeroko, jakby wiedział, że właśnie te najprostsze słowa najtrudniej przechodzą mi przez gardło, po czym mówi:
- Nie ma za co, Wolfe. Nie ma za co.
***
Zaciemnione szyby, przez które nikt z zewnątrz nie zobaczy wnętrza auta. Zapach skórzanych foteli, tak różny od cuchnącego środkami dezynfekującymi departamentu. Ciepła bluza otulająca przemarznięte ciało. Może dla ciebie to drobiazgi, ale sprawiają, że czuję się odrobinę bezpieczniejsza.
- Do jasnej cholery, ile można stać w korku? - Drake ponownie naciska klakson, dołączając się do tego amuzycznego chóru ulicznego. Palce bębniące o kierownicę uzewnętrzniają zdenerwowanie wysokiego, błękitnookiego bruneta.
Coyote nie reaguje. Siedzi obok mnie na tyle samochodu, wgapiony w sufit i tylko raz po raz wzdycha głęboko, jak gdyby myśląc "O Boże, to wreszcie się skończyło". Chwilę temu zrzucił z siebie górę białego uniformu, zostając tylko w prostej, czarnej koszulce na krótki rękaw, która nieźle eksponuje jego mięśnie. Nie, ja się wcale nie zachwycam!
Pragniemy jak najszybciej dostać się do dowództwa, jednak w tych warunkach to praktycznie niemożliwe. Chciałabym zobaczyć się z Devonem... Mimo że jest moim przełożonym, czasem traktuje mnie jak własne dziecko... A ja czasami czuję, jakby był moim prawdziwym ojcem. Cholera, znowu narobiłam mu zmartwień.
Przy okazji zaczynam zastanawiać się, czy Dowódca już wrócił, ale nie znając dokładnych danych na temat długości swojego pobytu w departamencie, trudno mi to określić. W zasadzie jedynym punktem odniesienia może być dzień, w którym mnie schwytano.
- Dlaczego Devon... - zaczynam, ale czuję, że wcale nie muszę kończyć zdania.
- Nie ma go z nami, bo nawet nie wie o tej akcji - mruczy cicho Drake po kilku sekundach krępującej ciszy. - Wcześniej próbowaliśmy się jakoś z nim skontaktować, ale nic z tego. Najwyraźniej wyruszył na Czystki. Ech, Oddziały migały się od podjęcia decyzji co do wyruszenia w ten ostatni krąg piekielny, jakim jest siedziba Onych. Wiele z nich mówiło, że nie mają uprawnień, by zrobić cokolwiek bez zgody Dowódcy i nawet nie chcieli słuchać o planie tego tu - lekkim ruchem głowy wskazuje na Coyota. Auta przed nami powoli ruszają, korek zaczyna się rozładowywać. Brunet uśmiecha się nieznacznie, wrzucając bieg. - No wreszcie.
- Czekaj, czekaj. Skoro podjęliście się tego zadania wbrew Zgromadzeniu Oddziałów, to znaczy, że...
- Taa, wypierdzielili nas z Oddziałów - odzywa się nagle siedzący obok mnie.
- I uznali za zdrajców, kiedy Coy zaczął "pracować" w departamencie. - Drake wzdycha głęboko, skręcając w ciemną boczną uliczkę. - Idioci.
- Teraz nasze mordy widnieją pewnie na listach gończych w Dowództwie, tuż obok Onych...
Wciąż nie mogę pojąć, dlaczego poświęcili dla mnie to, co było dla nich najważniejsze. Wszystko dla jednego, marnego istnienia, którego nawet nie można w pełni nazwać człowiekiem.
- Nie pozwolę, żeby za moją głupotę cierpieli inni - mówię zdecydowanie. - Dajcie mi tylko spotkać się z Devonem. Obiecuję, odkręcę to i wszystko będzie jak daw...
Nie zdążyłam skończyć tej obietnicy. Huk rozbijanej przedniej szyby zagłusza wszystko.
Kolejny strzał. I kolejny.
A potem słyszę krzyk. Chyba mój własny.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

W tym świetle

Przyspieszam gwałtownie, skręcając w zaułek między dwoma obdrapanymi, wysokimi budynkami. Jesienny wiatr uderza we mnie swoim przenikliwym zimnem, rozchylając poły Devonowego płaszcza, który zdążyłam zwinąć z domu Dowódcy tak, że nawet kamerdyner nie zauważył. Szybkim ruchem przeładowuję pistolet. Cel jest już martwy, ale nadal muszę uważać. Zwłaszcza teraz. Zwłaszcza w tej okolicy.
Spoglądam w górę, opierając się plecami o mur pokryty różnokolorowym graffiti. Tak długo, jak będę siedziała cicho, nikt nie powinien mnie zobaczyć. Złamałam kod. Znowu. Masz rację, wkrótce mogę zacząć tego żałować. Narzuciłam cząsteczkom powietrza wokół mnie, by nie przepuszczały do ludzkich oczu nawet powidoku mojej postaci. Wcześniej, kiedy jeszcze nie znałam tego sposobu (czyli "aż" jakiś miesiąc temu), pokrywałam się cała fragmentami przestrzeni podporządkowanej mojej woli jak zbroją, co z kolei pochłaniało hektolitry energii w ciągu paru sekund. Wystarczyłoby na pięć minut, a potem do piachu.
Kucam i obejmuję kolana rękoma. Trwam przez chwilę w ciszy, mąconej jedynie żałosnym wyciem jakiegoś bezpańskiego psa, jakich dużo jest w tej dzielnicy. Z tego dziwnego letargu wyrywa mnie nagle stukot ciężkich, wojskowych butów. Mężczyźni. Co najmniej dwóch. Idą w moją stronę.
- Jesteś pewny, że to ona, Warren? - pyta nagle jeden z nich, ponurym głosem.
- Dwójka dał nam na nią namiary. Skoro tak, to musi być ten "potwór".
Podchodzą bliżej, teraz już mogę ich wyraźnie dostrzec. Pierwszy jest szatynem o stosunkowo drobnej budowie, drugi zaś jego istnym przeciwieństwem. Obaj mają na sobie podobne ubrania - ciemne spodnie i czarne, skórzane kurtki. Nagle za jednym mężczyzn dostrzegam niską dziewczynę. Złociste włosy są brudne i posklejane. Oczy ma zapuchnięte od płaczu. Nadgarstki spętane są sznurem, którego koniec znajduje się w dłoni dobrze umięśnionego faceta.
- Pospiesz się, Adrien. Strasznie się grzebiesz. Rób, co musisz i spadajmy.
- Nie, proszę... Nie... - szepcze dziewczyna. - Ja nie wiem, o co chodzi... Nie jestem żadnym...
Jej cichutką wypowiedź przerywa solidny raz wymierzony przez Warren. Dziewczę natychmiast upada, a z jej nosa zaczyna płynąć krew. Płacz blondynki nasila się, jednak zdaje się, że na facetach nie wywiera to żadnego wrażenia.
- Adrien - szatyn łapie nastolatkę za poszarpaną koszulę i podnosi ją z ziemi. - Kazali zlikwidować Kod Absolutny, więc zrób to.
Co? Chwila, zaraz. Czy oni biorą ją za mnie?!
- Dziś się nie zabawimy, kwiatuszku - mruczy posępnie Adrien, wyciągając gnata z wewnętrznej kieszeni kurtki. - Dobranoc, dziecinko - mówi, przykładając lufę do skroni rozpłakanej dziewczyny.
Zamykam oczy. A potem słyszę huk.
Kiedy ostrożnie uchylam powieki, widzę tylko zszokowane twarze dwóch Onych. Cholera, nie dość, że się ujawniłam, to jeszcze trzymam za nadgarstek wyższego faceta, kierując jego pistolet ku niebu, nie pozwalając mu skrzywdzić nastolatki. Dziewczyna, która siedzi teraz w bezpiecznej odległości, spogląda na mnie i niespodziewanie przestaje płakać. Przez ułamek sekundy na jej twarzy gości delikatny uśmiech. A potem wszystko pęka jak szklane naczynie.
- To ona! To Kod! Brać ją! - wrzeszczy blondynka, podnosząc się z klęczek. Obnaża zęby w psychopatycznym uśmiechu, kiedy dostrzega moje osłupienie. Powietrze nade mną rozdziera przeszywający, piskliwy dźwięk. Sygnał wzywający do gotowości.
Najszybciej jak potrafię dobywam mojego pistoletu i ładuję kilka kul w pierwszego lepszego Onego. Mimo moich starań ciągle zalewa mnie fala ludzi ubranych w szare i czarne stroje. Któryś z nich ładuje karabin, inny przeładowuje automat.
- Nie, do cholery! Żywcem, idioci! Żywcem! - wrzeszczy ktoś, możliwe, że Warren.
Strzelam do tych, którzy są najbliżej, jednak na wiele się to nie zdaje. Może i zabiłam kilkunastu, ale cóż to znaczy w obliczu setek? Zaraz zabraknie mi amunicji, a nie mam ze sobą żadnej innej broni. Mają mnie podaną jak na tacy.
Posyłam celnie ostatnią kulę, bezradnie próbując znaleźć jakiś sposób na ucieczkę. Wtem czuję jak coś uderza w moją lewą nogę, a potem jeszcze w ramię i udo. Zaraz potem padam bezwładnie na ziemię. Nie udaje mi się już wyrwać z ciała tych cholernych paraliżujących strzałek.
- Choleaaa - wyję. Matko, już nawet nie jestem w stanie mówić. Bełkoczę jak jakiś nawalony menel. Nie potrafię chociażby podnieść ręki, by obronić się przed wszechobecnymi Onymi. Szorski sznur ociera moje ręce, knebel zatyka mi usta. Czyli, jak się okazuje, załapanie Kodu to dziecinna igraszka. Gdzie jest w takich chwilach Dowódca, ja pytam...?! Obraz rozmazuje mi się przed oczami, powoli osuwam się w ciemność. Głosy dochodzą z daleka. Wszystko jest takie ciężkie...
- Do departamentu, migiem! Jak się ta potwora znowu przebudzi to nie będzie tak łatwo! - ledwie słyszę kobiecy krzyk. To chyba ona... ta, którą próbowałam uratować. Bohaterstwa... mi się... kurna... zachciało. Jestem... Kod Absolutny. Jestem... do niczego.
***
Jasno. Mimo że zakrywam ręką oczy, światło nadal mnie oślepia. Gdzie jestem? Chyba w tym ich całym departamencie. Nie tego się spodziewałam. Gdzie są kajdany? Pogrążona w mroku sala tortur? Może chociaż laboratorium? Nie? Znowu pudło?
Od kiedy to Oni traktują kogokolwiek humanitarnie?
Leżę na czymś zaskakująco miękkim, a w powietrzu wyczuwam wyraźnie zapach środków dezynfekujących. Jak w szpitalu.
Powoli otwieram oczy, podnosząc się do pozycji siedzącej. Cholera, zabrali wszystko, co miałam przy sobie, łącznie z moją ukochaną bluzą i płaszczem Devona. Mam na sobie jasnoszary, o wiele za duży mundur, identyczny, jakie noszą najniżsi stopniem kadeci tej organizacji. Wszystkie ściany są białe, prócz jednej, którą stanowi sporych rozmiarów szyba. Podnoszę się z posłania i podchodzę do niej. Pierwszy raz taką widzę - jej struktura wewnętrzna utrudnia znalezienie kodu. Nieźle się przygotowali.
- Witaj - słyszę nagle za sobą. Odwróciwszy się, dostrzegam wysokiego, szczupłego szatyna, którego widziałam już wcześniej. Jak ten Warren, czy jak mu tam było, tu do cholery wszedł?! Pomieszczenie nie ma żadnych drzwi, a jedyny kontakt ze światem umożliwia okno, obok którego stoję. Mimowolnie przyjmuję pozycję obronną i zaciskam dłonie w pięści.
- Hej, spokojnie Zero. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić. Chcę tylko pogadać.
Odpowiada mu milczenie.
- Jak chcesz. Robimy to tylko dla twojego dobra. Porozmawiaj ze mną, a zobaczę, co da się zrobić, by wnieść o twoje ułaskawienie. Widzisz? Mimo że... hmm... zdarzyło ci się pozbawić życia wielu naszych ludzi, proponuję ci ugodę, więc może z łaski swojej...
- Nie mów mi, co mam robić - warczę beznamiętnie. Facet zbliża się do mnie o kilka kroków, jednak wciąż utrzymuje bezpieczną odległość.
- Na twoim miejscu byłbym grzeczniejszy, Kodzie Absolutny. Chyba nie chcesz, by przyszedł ten zły policjant, co? Wtedy nie będzie już tak miło. To jak?
- Spierdalaj na bambus, Warren.
Mężczyzna uśmiecha się półgębkiem i siada na skraju niskiego, okrągłego łóżka, na którym się obudziłam.
- No ładnie, znasz nawet moje imię. W takim razie może najwyższy czas się przedstawić, co Zero?
Chcą poznać mój wewnętrzny kod. Ha, niedoczekanie.
Zupełna cisza utrzymuje się w pomieszczeniu przez kilka minut. Lekko mrużę powieki i sięgam umysłem w stronę Onego. Warren przygląda mi się przez chwilę.
- Nawet nie próbuj planować ucieczki - opiera łokcie na kolanach. - To nie ma sensu.
- Dlaczego tak mówisz? - próbuję kupić sobie trochę czasu.
- Sam byłem... a w zasadzie to nadal poniekąd jestem tu więźniem. I wiem, że nie ma opcji samodzielnego opuszczenia tego miejsca... oprócz śmierci.
Serio? Próbuje wzbudzić we mnie litość? No proszę, to zbyt żałosne.
- Widzisz tą bransoletę? - pyta Ony, unosząc swój nadgarstek, na którym dostrzegam szeroką, srebrną błystkotkę z jasnoszarym oczkiem. - Masz identyczną.
Wstyd przyznać, ale dopiero teraz ją zauważam. Och, nie dziw się, środki otumaniające jeszcze nie przestały działać do końca.
- Wiesz, do czego służy?
Nie zaszczycam go odpowiedzią. Szatyn wstaje z miejsca i podchodzi do mnie.
- Och, mogłabyś wykazać chociaż krztę inicjatywy, Absolutna. Takie monologi strasznie mnie nużą - mruczy Warren, przeczesując włosy dłonią. - No dalej, nie bądź taka nieśmia...
Przerywa. Wytrzeszcza oczy i upada na kolana, próbując złapać oddech. Ręką chwyta się za klatkę piersiową, jakby w ten sposób mógł coś zdziałać. Wygląda teraz jak ryba wyciągnięta z wody. No tak, przecież rozerwałam mu zastawkę. W końcu, po dwóch sekundach z ust Onego tryska fontanna krwi, brudząc posadzkę i czubki moich butów.
Znalazłam. Złamałam. Wygrałam.
- Teraz jesteś wolny, prawda? - mówię oschle.
- Ty... cho...le...
Nie kończy. Jego splamione posoką zwłoki lądują na podłodze, w kałuży krwi tuż przed moimi stopami. Krzywiąc się, omijam truchło, nawet nie spoglądając w gasnące oczy. Podchodzę do przeszklonej ściany i opieram na niej dłonie, wpatrując się w inne części departamentu, które są stąd widoczne. Nigdzie ani śladu po jakichkolwiek drzwiach czy chociażby oknach. Nie mam jak uciec. Jestem w pułapce, nie wiedząc nawet od jakiego czasu. Ile dni minęło? Ilu naszych zdążyło zginąć?
Wzdycham głośno. Gdyby tylko udało mi się stąd wyrwać... Wszystko przez to, że za wszelką cenę chciałam postawić się Coyotowi. Może i mam za swoje.
- Ciało w sektorze dwunastym. Obiekt poza kontrolą. Porucznik wyraża zgodę na wkroczenie do Sektora Bestii.
No to już wiedzą, jak się zabawiłam. Dwóch uzbrojonych mężczyzn pojawia się nagle w pomieszczeniu, tak samo jak Warren, nie wiadomo skąd. Ledwo uchylam się przed strzałką paraliżującą, którą jeden z nich wypuścił w moim kierunku. Chyba nie zdążył pożałować, bo w tej samej sekundzie skręciłam mu kark kodem. Odbiwszy się od trupa, skaczę na kolejnego faceta i wymierzam mu porządnego kopa w brzuch. Silny skurczybyk, nie ugina się za pierwszym złamaniem. Ale za drugim już tak. Rozbebeszone zwłoki z hukiem zwalają się na łóżko, barwiąc szkarłatem białe obicie.
- I co? Już koniec? - mówię do siebie, bo poza mną w sektorze nie ma żywej duszy.
- Tak. Dla ciebie to już koniec, Bestio - słyszę kobiecy głos. To ta blondynka. Ta sama, która jeszcze tak niedawno płakała jak małe dziecko, błagając Adriena o litość. Czyżby "zły policjant"? - Wrócisz tam, gdzie twoje miejsce - mruczy cicho, przewiercając mnie spojrzeniem. - Dopilnuję tego. Ja, Półkod Ness.
- Co do...?!
Kryształ w mojej bransolecie żarzy się wściekleczerwonym światłem. Metal coraz ciaśniej zaciska się na moim nadgarstku, wystająca ostra krawędź przebija mi skórę. Dziewczyna śmieje się złośliwie. Nie wiem, co dzieje się dalej. Wyję z bólu, próbując zerwać z lewej ręki to cholerstwo, lecz moje starania spełzają na niczym. Czuję tylko, jak wpompowuje mi jakąś breistą maź prosto do żył, a potem tracę przytomność.
***
Ktoś mnie gdzieś ciągnie. Moje nogi bezwładnie wloką się po białej posadzce. Staram się ignorować ból, który zdaje się wypalać moje wnętrze. Co było w tej bransolecie? Chyba coś po cholerze silnego. Słyszę, jak otwierają się przede mną rozsuwane drzwi. A potem doznaję jeszcze bliższego spotkania z podłogą.
- Hej, ostrożnie. Jeszcze się przyda.
Głos jakby znajomy... Lecz teraz wszystko takie się wydaje. Czym Oni mnie nafaszerowali...? Wolę nie wiedzieć.
Ktoś obejmuje mnie w pasie i podnosi. Może to głupie, ale przez ułamek sekundy czuję się bezpieczna. Wiem jednak, że to tylko kolejne złudzenie stworzone przez mój umysł.
Gdybym tego nie rozróżniała, musiałbyś mnie odwiedziać w specjalnym zakładzie... I nie mam tu na myśli departamentu Onych. No, w każdym razie sam rozumiesz.
- Dzięki, Ness. Możesz odejść. Damy sobie radę sami - mówi facet, który mnie podtrzymuje. Ciekawe, czy to dostrzega... Bezradność, którą zapewne mam wypisaną na twarzy. Nie mogę nic zrobić, choćbym chciała. Kody ulatują sprzed mych oczu, zanim zdążę je choćby musnąć. Niech mnie dobiją, kończmy ten cyrk.
- Inkubator gotowy.
Mężczyzna sadza mnie na okrągłym, niskim podeście. Blask wszechobecnych świetlówek nie pozwala mi dostrzec jego twarzy. Desperacko chwytam szeroki rękaw odzienia naukowca. Ony wydaje się być nieco zaskoczony moim zachowaniem, jednak nie daje tego po sobie poznać.
- N-nie... zostawiajcie mnie samej... W tym świetle...
Głos zaczyna mi się załamywać. Co ja chcę osiągnąć? Gdzie moja godność...? Czym ja się stałam...?
Ale nie ma odpowiedzi. Jest tylko cisza. I białe światło.
Facet delikatnie odtrąca moją rękę i odchodzi kilka kroków.
- Zamykajcie.
Wokół mnie pojawia się szklana ściana. Jestem zamknięta w tej tubie bez wyjścia.
- Następuje procedura napełniania. Uprasza się o zachowanie przepisów bezpieczeństwa.
Czuję nieprzyjemną wilgoć w butach. Zrywam się gwałtownie na równe nogi. Dziwna gęsta ciecz, przypominająca wodę, sięga coraz wyżej. Głos dochodzący z głośnika tylko potęguje moje zdenerwowanie.
- Procedura ukończona w pięćdziesięciu procentach.
- Zatrzymajcie to! - krzyczę rozpaczliwie, tłukąc pięścią w szybę, jednak żaden naukowiec w całym laboratorium nie wydaje się być tym zainteresowany.
Szaleńczo próbuję zaczerpnąć choć odrobinę powietrza, jednak jest już za późno. Pochłonęło mnie całą.
Ciecz w kilka sekund znajduje się w moim ciele, obezwładniając je. Nie mogę już panować nad swoim organizmem. Odnoszę wrażenie, że woda, w której mnie zanurzono, płynie w moich żyłach zamiast krwi. Moje ręce... Moje nogi... Nic nie czuję. Mogliby je nawet odrąbać siekierą, a i tak bym nie zauważyła. Panuję już tylko nad swoim umysłem... Powieki same się zamykają.
Nie wiem, jak długo trwam w tym letargu. Jednocześnie mogło minąć kilka minut, jak i kilka dni. Wybudził mnie z niego dźwięk kroków. Ich rytm jest taki miarowy i spokojny...
Skupiam się najbardziej jak tylko mogę, dzięki czemu udaje mi się otworzyć oczy. Mężczyzna. Wysoki, może z metr osiemdziesiąt. Ubrany w garnitur, broni brak.
- Znowu się spotykamy, Bestyjko. Ile to już lat... Cztery? Pięć? Coś koło tego... - facet uśmiecha się półgębkiem. - No tak... Pewnie mnie nie pamiętasz, co? Vince Storm. Pomysłodawca i sponsor projektu Kodów. Jestem po części twoim twórcą... - przerywa na chwilę, po czym kładzie dłoń na dzielącym nas szkle. - Teraz sobie przypominasz? To miejsce jest dokładnie takie samo, jak tamten Skarbiec Nauki...
No wiedziałam, że skądś kojarzę. Znaczy ten cały departament, bo gościa ni w ząb.
Nagle mężczyzna gestem dłoni przywołuje do siebie Ness. Dziewczyna posłusznie podchodzi do niego i rzuca mi spojrzenie. Coś uległo zmianie. Z jej oczu już nie pada wyzwanie do walki, lecz zieje przeraźliwa pustka.
- Pewnie zdążyłyście się już poznać, prawda Kodzie Absolutny? - podejmuje Vince. - Ale zapewne nie wiesz, kim jest moja kochana Nessie... - facet obejmuje nastolatkę ramieniem. Ta nadal stoi, wlepiając we mnie wzrok. - To półkod. Człowiek, któremu u początku życia wpojono fragment Kodu. Nawet nieprzypuszczasz, jak mnie cieszą tak zwane "skutki uboczne" tego procesu - Storm uśmiecha się złowrogo. - Półkody są całkowicie ubezwłasnowolnione. Mogę rozkazać wszystko, co mi się zamarzy, a ona to zrobi. Wykraść rządowe akta? Jasne. Włamać się do siedziby Oddziałów? Nie ma sprawy. Zabić ich dowódcę? Proszę bardzo! A to wszystko tylko dzięki twojej krwi, Bestio!
Boże. Devon. Co się z nim stało. Devon. Gdzie on jest.
Wzbiera we mnie gniew. Czuję, jak mnie rozpiera. Jeśli nie dam się mu ponieść, to zaraz eksploduję.
- Co zrobiłeś Dowódcy, stary pierdzielu?! - wrzeszczę. Nie mam pojęcia, jakim cudem jestem w stanie wydusić z siebie choć słowo. Chyba po drodze złamałam kilka kodów. Mniejsza o to.
Vince krzywi się, a następnie spogląda na jednego z laboratorantów.
- Zwiększyć dawkę. Nie widzicie, że to dla niej za słabe?!
- Niestety jestem zmuszony odmówić - odrzeka hardo naukowiec. Światło odbija się w szkłach jego okularów, kiedy podchodzi do głównodowodzącego Onych. - Kod Absolutny powinien zostać przeniesiony.
- Dokąd znowu, do jasnej cholery?! - krzyczy Storm, jednak chłopak zdaje się nic z tego nie robić.
- Tam, gdzie jej miejsce. Na powierzchnię.
Dostrzegam prowokacyjny błysk w fiołkowych oczach, a potem moje więzienie z ogłuszającym hukiem rozpada się na miliardy drobnych kawałeczków. Kilku naukowców pada na ziemię, a na ich piersiach wykwitają krwiste kwiaty. Zaczerpuję haust powietrza, wciąż niedowierzając. Przyszedł po mnie. Jestem wolna.
- Wolfe! Cała jesteś?! - Coyote podbiega do mnie w ułamku sekundy i zanim jeszcze zdążę cokolwiek odpowiedzieć, bierze mnie na plecy. Obejmuję go mocno, jak gdyby chcąc się przekonać, że to nie kolejna projekcja mojego umysłu.
- Za nimi! - wrzeszczy Vince, lecz w pobliżu nie ma już nikogo.
Wypadamy z laboratorium. Coyote niesie mnie, marudząc, że powinnam go wtedy posłuchać i nie łazić sama na misje. A ja nie potrafię niczego odpowiedzieć, bo czuję ścisk w gardle, który nie pozwala mi wyrzec nawet słowa.
- No tak, pewno cię nafaszerowali "nadludzkim narkotykiem" - mówi, przyspieszając. - Jak to wypijesz, odrętwienie powinno minąć w kilka minut - młody mężczyzna podaje mi niewielką flaszkę, którą wyjął zza paska. Bez sprzeciwów wykonuję wszystko, co mi mówi.
Coyote biegnie tak szybko, że wszystko mi się rozmazuje przed oczami.
- Zaraz będziemy na powierzchni! - mówi z uśmiechem, skręcając w kolejny biały zaułek.
- Dla... Dlaczego... Po mnie przyszedłeś...? Dlaczego mnie uratowałeś...? Przecież cię nienawidzę... - szepczę, ale być może tego nie słyszy. Albo udaje, że nie słyszy. W kilka sekund dobiega do ogromnych drzwi i przykłada kartę do czytnika. Wrota stają przed nami otworem.
Jesteśmy wolni. A wokół nas pada śnieg...
***
Natchnęło mnie, tom skończyła :3 Jak się podoba? W gruncie rzeczy jestem w miarę zadowolona :D
Możecie to potraktować jako prezent poświąteczny / przednoworoczny xD
Pozdrawiam :3
Cillianna

środa, 24 grudnia 2014

Wesołych Świąt! :)

Kochani! Z okazji świąt Bożego Narodzenia życzę Wam wszystkiego, co najlepsze. Znajomym po fachu życzę przede wszystkim nieprzebranych ilości weny i wspaniałych pomysłów na nowe historie, a czytelnikom - cierpliwości do nas ;P Jak to zawsze mówię "Nn się sam nie napisze... A szkoda :D (W sumie to lvl się sam też nie nabije, ale to już inna sprawa xD) Niech spełnią się wasze najskrytsze marzenia! :) Obiecuję, że w nadchodzącym Nowym Roku postaram się nadrobić choć trochę zaległości, jakie powstały w "Wędrowcu", niech tylko znajdę odrobinę inspiracji :)
Wiem, że się powtarzam, ale chciałabym podziękować z całego serducha najwspanialszym ludziom, bez których pewnie obie te historie - i Wędrowiec, i Wolfe - nie miałyby miejsca. No więc... Lirienne, panienko J., Piotrku, Aryo i wszyscy, którzy kiedykolwiek przewinęli się przez tego bloga, niezależnie, czy pozostawiając po sobie jakiś ślad, czy nie... Dziękuję Wam :,3
Co tu będę przedłużać... Wesołych Świąt! :D


wtorek, 2 grudnia 2014

Kroki

W tym miejscu chciałabym podziękować kilku osobom, które motywują mnie do dalszej pracy :D
Liri, Aryi, Piotrkowi, J. no i Szefowej ;)
Ten rozdzialik leci z dedykiem specjalnie dla Was :3
***
Chyba każdy, kogo mijam, może dostrzec moją wściekłość. Wzburzenie ujawnia się nawet w moich krokach. Łup, łup, łup. Z góry przepraszam ewentualne za dziury w chodniku.
Mam ochotę rozszarpać wszystkich ludzi. Devona przede wszystkim. A Coyota na drugim miejscu. No niech to cholera, ten fioletowooki facet wydawał się być zwykłym miłym człowiekiem. W życiu by mi przez myśl nie przeszło, nawet nie przemknęło, że to gość, który wydarł mi J.
Jest już zupełnie ciemno, chociaż zegar na wieży, którą mijam, nie wybił jeszcze dwudziestej. Moje kroki same kierują się w stronę siedziby dowództwa. Póki nie ma Deva, będę mogła się spokojnie przekimać w jego gabinecie. Oddziałowiec, który pełni dyżur w biurze, tylko mnie w tym upewnia.
- Dowódca zjawi się około szóstej rano - mówi młody chłopak, jak gdyby nic nie robiąc sobie z obecności kadetki Czarnego Oddziału. Grzebie w papierzyskach, szukając zapewne jakiegoś raportu, nawet na chwilę na mnie nie spoglądając.
- Klucz - mruczę, wyciągając dłoń przed siebie.
- Niech pani przyjdzie jutro, w godzinach urzędowa...
Uderzam w blat otwartą dłonią, a Oddziałowiec momentalnie podskakuje na krześle, upuszczając nagle papiery, które rozlatują się na wszystkie strony. Blondyn patrzy na mnie, a po chwili jego źrenice gwałtownie się rozszerzają. Chyba wreszcie mnie poznał.
- Klucz - powtarzam spokojnie. - Albo sama sobie otworzę. Z góry ostrzegam, że drzwi do wymiany.
Chłopak zrywa się z miejsca i w końcu wyciąga z kieszeni to, o co proszę. Dziękuję uprzejmie, po czym odwracam się na pięcie i zmierzam w kierunku gabinetu.
Drzwi uchylają się z cichym jęknięciem. Ten sam dźwięk wita mnie każdego ranka, kiedy przychodzę po zlecenie. Mógłby je kto kiedyś naoliwić. Mniejsza z tym.
Rozsiadam się w czarnym, skórzanym fotelu i kładę nogi na zawalone aktami biurko. Devon z reguły lubi porządek i mimo braku sekretarki, potrafi sam go utrzymać, dlatego dziwi mnie bałagan, jaki tu zastałam. Rzucam okiem na zawartość kilku teczek, które leżą na wierzchu. Ony, ony... O, i jeszcze jeden Ony. I w dodatku wszyscy zlikwidowani jakieś trzy dni temu. Nagle do mojej głowy wpada myśl. Ściągam szybko nogi na dół i przeglądam kolejne kartoteki. Trzy dni temu. Wszystkie misje zostały wykonane właśnie wtedy. Zerkam na rubrykę zatytułowaną "wykonawca zlecenia", jednak nie widnieje tam żadne nazwisko ani nawet pseudonim. Pusto.
Składam wszystkie akta na jeden zgrabny stosik i sytuuję go na skraju blatu. Odruchowo sięgam do dolnej szuflady, gdzie Dowódca zwykle trzyma słodycze. Zamknięta.
I po sekundzie już otwarta. Złamałam kod odruchowo. Na szczęście prawie nie zauważyłam ubytku mocy. Gorzej, gdyby to było coś "większego". Możliwe, że leżałabym sobie teraz nieprzytomna, czekając aż mnie szlag trafi.
Na dnie szuflady, ku mojemu rozczarowaniu, nie zauważam żadnej czekolady ani nawet paczki żelków. Jest za to szarobrązowa teczka, taka jak wszystkie leżące po mojej prawej. Jedyne, co ją wyróżnia, to przyklejona na wierzchu fluorescencyjna karteczka, zapisana bazgrołami Deva. "Wolfe, przejrzyj to sobie." Dobra, niech mu będzie. Niechętnie biorę ją do ręki i ze znudzeniem otwieram, tak jak setki akt celów, które przeglądam dzień po dniu.
- Ło matko bosko - szepczę do siebie cichutko, zaciskając dłoń na kartotece. Przerzucam wzrokiem cały tekst napisany na maszynie, po czym odkładam teczkę na miejsce i zasuwam szufladę. Trochę za mocno. Echo huku jeszcze przez chwilę roznosi się po niemal całkowicie ciemnym pomieszczeniu, w którym przebywam, jednak zdaje się, że wcale go nie słyszę. Słyszę tylko pytanie, które nieustannie pojawia się w moim umyśle. "Dlaczego...?"
***
Chyba już świta. Taaak, ewidentnie jest już jasno. Ciężko jednak porzucić krainę sennych marzeń i na nowo zanurzyć się w krwawej rzeczywistości. Czuję ciepły promień słońca na swoim policzku. I zaraz po tym delikatny dotyk.
Natychmiast otwieram oczy i chwytam, jak się okazuje, rękę Coyota.
- Gdzie z łapami?! - warczę nieuprzejmie, nie zluźniając chwytu.
- Wybacz, nie wiedziałem, czy życzysz sobie, bym cię obudził... - burczy cicho chłopak, prawie nie dając po sobie poznać, że jest speszony.
- A nie pomyślałeś, że zanim deportowałeś mi J. sprzed nosa, też wypadało zapytać, czy sobie tego życzę?
Widzę, że nadgarstek fiołkowookiego bieleje, dlatego gwałtownie puszczam jego dłoń. Mimo tego chłopak nie odpowiada na moje uszczypliwe pytanie.
- Dlaczego tu przyszedłeś? - pytam, ochłonąwszy nieco. - Gdzie Dev?
- Dowódca kazał mi się tu zjawić z samego rana... Jednak, gdy przyszedłem, zastałem tylko śpiącą ciebie.
- Nie spałam - burczę, sprawdzając ukradkiem, czy przez sen się nie ośliniłam.
- To bez znaczenia - mówi Coyote, odchodząc kilka kroków. - Możliwe, że pan Verves w ogóle się dziś nie zjawi... Tak jak przez ostatnie trzy dni.
- Nie było go w kwaterze przez tyle czasu? - pytanie przez chwilę wisi w gęstniejącym powietrzu.
- Jak widzisz, zostawiłem mu wszystkie raporty ze swoich misji. Gdybym go zastał, wręczyłbym je osobiście.
- Więc to ty. Ty to zrobiłeś - mówię tylko, nie dodając nic więcej. Szatyn tylko lekko kiwa głową.
Nie dość, że zabrał mi J., to jeszcze robi mi konkurencję, gówniarz jeden.
- Wolfe... - zaczyna nagle młody mężczyzna. Jednak uciszam go gestem, jednocześnie podnosząc się z fotela. - Cholera, nie chciałem, żeby to wszystko tak wyszło. Kiedy przydzielono mi zadanie ochrony panienki J., Dowódca nie powiedział mi, że ktoś już się nią zajmuje...
Mówi coś jeszcze, ale ja nie słucham. Jedyne, co teraz dla mnie istnieje, to miarowy rytm moich kroków. Jestem już przy drzwiach. Zaraz wyjdę i nawet nie wypowiem jednego słowa. Ba, nawet się nie odwrócę.
- Wolfe, czekaj! - krzyczy za mną Coyote. - Czy... Devon... on powiedział ci prawdę?
To pytanie zbija mnie z tropu. Mimo że trzymam już dłoń na klamce, nie potrafię się zmusić, by ją nacisnąć.
- O czym? - wyrzucam z siebie beznamiętnie, wpatrując się w ciemne drewno. - O tym, czym jestem? - robię krótką pauzę, by wziąć głęboki oddech. - Tak, wiem o tym, tak jak większość Oddziałowców. Możesz mnie nawet nazywać odmieńcem, wszystko mi jedno.
- Nie... Zaczekaj - mówi niepewnie. Słyszę stukot jego traperów. Jest jakiś metr ode mnie. - Chodzi o to, że...
Przerywa mu dzwonek telefonu. Szatyn mruczy przekleństwo pod nosem, ale odbiera. Przez chwilę patrzy na mnie bezradnie, jak gdyby chcąc mnie zatrzymać, jednak już przestępuję próg. W tej chwili nic mnie nie obchodzi.
***
- Jak to, "pana Vervesa nie ma w domu"? - burczę niemiło do lokaja Devona, stojąc przed willą, z której jeszcze niedawno desperacko próbowałam się wydostać. - W kwaterze też go nie ma. Gdzie w takim razie jest? Wyjechał? - pytam starszego człowieka, ubranego w elegancki garnitur i świeżo wypastowane, czarne buty. Mężczyzna wzdycha głośno, jak gdyby rozmowa z ludźmi (dobra, nie zagłębiajmy się w szczegóły) mojego pokroju była co najmniej jakąś torturą.
- Panicz nie sprecyzował, dokąd się wybiera.
- Powiedział chociaż, kiedy wróci?
- Nie. A teraz proszę panienkę o opuszczenie tego terenu - ucina oschle kamerdyner. Mam wielką ochotę wykrzyczeć parę niecenzuralnych słów prosto w tą jego zaciętą facjatę, ale powstrzymuję się.
Chwilę później jestem już poza posesją. Po niebie spokojnie płyną szare chmury, niosąc zapowiedź jesiennego deszczu. Opieram się o czarne ogrodzenie, przez chwilę nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Zerkam na swoją komórkę, która uparcie milczy, chociaż całkiem niedawno nie potrafiła opanować tej sztuki, pobudzana ciągłymi smsami od Dowódcy. Devonie, gdzie jesteś, kiedy najbardziej cię potrzebuję? Gdzie jesteś, kiedy bez rezultatów poszukuję wyjaśnień, zwłaszcza dotyczących sprawy teczki z dolnej szuflady? Gdzie jesteś, gdy...
- Byłem pewny, że cię tu znajdę... - słyszę nagle męski głos. Na moją twarz jednak nie wypływa uśmiech. - ...panienko Wolfe.
Podnoszę wzrok i widzę wysokiego szatyna o fioletowych oczach.
- Coyote, chłopcze - mówię najspokojniej jak potrafię. - Po jaką cholerę za mną łazisz, zamiast sumiennie wykonywać zlecenia? Za mało Onych się kręci po mieścinie, czy jak?
- Przyganiał kocioł garnkowi... - uśmiecha się krzywo facet. Nie komentuję tego jednym słowem. - Odłóżmy to na chwilę na bok, dobra? Dowódca do mnie dzwonił. Kazał mi przekazać coś wa...
- Ciekawe, dlaczego w takim razie nie pofatygował się, żeby zatelefonować do swojej prawej ręki osobiście - mruczę cicho, skubiąc rękaw bluzy. - Dlaczego mam ci wierzyć...? To, że należysz do Oddziałów, nic nie znaczy. Chociaż nie, czekaj. Gdyby nie to, twoje wnętrzności już pewnie wisiałyby jako girlandy na okolicznych drzewach - urywam na chwilę, patrząc na niewzruszoną twarz mężczyzny.
- Dla wszystkich jesteś taka... milutka? - pyta, ironizując ostatnie słowo. Nie garnę się do odpowiedzi. - Może nie zadzwonił, ponieważ całą wczorajszą noc odrzucałaś wszystkie połączenia. Mniejsza o to. Posłuchaj chociaż raz, proszę. Dev... znaczy Dowódca poinformował mnie o bardzo istotnej sprawie.
- Bardzo proszę, odmień moje życie tą informacją. Tylko szybko, bo nie chcę marnować czasu na nudne pogawędki. Robota czeka. - burczę, sprawdzając, czy aby na pewno mój automat jest na swoim miejscu. Raczej nigdy nie mam nieodpartej ochoty, by zdjąć kogoś ze swoich, ale ten gość jest wyjątkiem.
- Pan Verves zdobył niepotwierdzone informacje na temat planowanych operacji Onych. Będą polowali na Kod Absolutny. Masz nie szwendać się sama po mieście, mieć zawsze nadajnik przy sobie...
- Tyle to ja wiem i bez ciebie - cedzę przez zęby, oddalając się kawałek. Coyote niespodziewanie mnie zatrzymuje.
- To jest rozkaz, nie propozycja. Do czasu powrotu Devona, ja tu rządzę. A teraz nie marudź, tylko chodź ze mną.
- Ej, nie rozpędzaj się. Od trzech dni jesteś w Oddziałach. Nie masz żadnego doświadczenia. A ja nawet cię nie znam i nie mam powodów, by ci ufać, do cholery, "szanowny" panie programisto komputerowy! Pewnie ta twoja ciotka też jest tylko...
- Nie okłamałem cię - mówi beznamiętnie fiołkowooki. - Wszystko, co ci o sobie powiedziałem, jest prawdą. Prędzej to ja mogę mieć powody, by nie ufać tobie. Nie zadałem sobie nawet trudu sprawdzenia twoich akt w kwaterze.
- Może dlatego, że takowych nie ma - odpowiadam, dostrzegając w tym samym czasie lekkie zdziwienie na twarzy Coyota, które jednak znika tak szybko, jak się pojawia. - Za to twoje stanowią niebywale interesującą lekturę.
Tym razem szok chłopaka widoczny jest kilka sekund dłużej.
- Przeglądałaś moją teczkę? - pyta po chwili ciszy. - Więc już o tym wiesz, tak?
W tej kartotece było tyle informacji, że nie mam pojęcia, o czym konkretnie mowa. Zastanawiam się, czy nie blefować, jednak po chwili odrzucam ten pomysł.
- Jestem Kodem, a nie jasnowidzem, Coyote. Chodzi ci o to, że w podstawówce nosiłeś okulary z grubymi szkłami i wszyscy się z ciebie śmiali, czy też o to, jak to w czasach liceum trenowałeś taekwondo, a potem zdobyłeś drugie miejsce w swojej kategorii wiekowej, a może...
- A więc taką teczkę znalazłaś - twarz szatyna rozjaśnia tajemniczy półuśmiech. - To moje fikcyjne akta. Akurat tam nic, oprócz taekwondo, nie jest prawdą.
- To tym bardziej nie tłumaczy, dlaczego Devon zostawił tą kartotekę w szufladzie, do której zawsze zaglądam, razem z liścikiem, w którym wyraźnie zaznacza, żebym ją przejrzała - burczę, mimowolnie zaczynając marsz wraz z Coyotem. Młody mężczyzna nagle się uśmiecha. Dobrze wygląda z takim wyrazem twarzy. Mimo to i tak mam ochotę poznać go bliżej z moją siekierą, a potem z dziką radością zmasakrować jego zwłoki.
- Jesteś świadoma, że twój szef to niezły troll? Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do kwatery, wyciął mi podobny numer...
- Niech zgadnę. Kod 62? - mruczę, nawet nie spoglądając na chłopaka. - Idiota do kwadratu - dopowiadam po chwili.
Tym razem nie odpowiada. Czyli zgadłam.
Dalej idziemy w milczeniu, kierując się w stronę najbliższej stacji metra. Cały czas rozmyślam nad tym, o co chodziło szatynowi, gdy powiedział "więc już o tym wiesz?". Nie zamierzam go jednak o to pytać. I tak się dowiem, wcześniej czy później.
- Wracamy do biura - mówi naraz ni stąd ni zowąd. - Zbadamy dokładniej cel i wyruszymy na misję.
- Ale... Chcesz mi powiedzieć, że razem?! Nie ma takiej opcji.
- To jest rozkaz - ucina chłodno Coyote.
- Już raz się wpakowałam w takie gówno i więcej nie zamierzam - daję mu do zrozumienia, jakie zajmuję stanowisko w tej sprawie. - Ja, mój drogi, gram solo. Zawsze. Potrafię sama zadbać o swój nędzny żywot i nie potrzebuję nikogo do tego mieszać.
Tego, co odpowiedział, nigdy nie spodziewałabym się usłyszeć z jego ust.
- Więc w takim razie... rób co chcesz - orzeka tymczasowy zastępca Devona. - Tylko noś to przy sobie, do cholery.
Wciska mi w rękę niewielkie, czarne urządzenie z nadajnikiem.
- Niech ci będzie.
Kiedy jesteśmy już na peronie, pociąg właśnie nadjeżdża. Niestety muszę jechać z tym przemądrzałym dupkiem w tym samym wagonie. Staję na tyle daleko od Coyota, że ludziom nawet przez myśl by nie przeszło, że go znam. Zaraz wysiądę i nasze drogi się rozejdą. Byle na jak najdłużej. Mam już stanowczo za dużo patrzenia na jego przystojny ryj.
Wysiadam na tej stacji jako jedna z nielicznych, ale nie jedyna. Może wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdybym w tym momencie dostrzegła, że w tym całym zgiełku, głośnemu stukotowi moich butów towarzyszy jeszcze ciche echo w postaci odgłosu kroków. Ale już za późno. Błędne koło się zamknęło.