piątek, 7 listopada 2014

Kontynuacja "Błędnego koła" - Naczynie wypełnione strachem

Bywają złe dni. Bywają i jeszcze gorsze. Ale dzień dzisiejszy przerósł wszystkie moje najśmielsze oczekiwania. Dlaczego? Zaraz ci opowiem.
Zaczęło się niewinnie, od tego, co zaczyna niemal każdy mój dzień. Od wezwania Dowódcy. Upewniwszy się wcześniej, że Drake na pewno pojawi się w mieszkaniu J., dziewiętnastoletniej blondynki, którą mam bronić przed Onymi, ruszyłam w drogę do bazy dowództwa, która znajdowała się w jednej z dzielnic, do której porządni ludzie zazwyczaj nie lubią chodzić. Nie dziwię się im. Kiedy pierwszy raz Devon mnie tu przyprowadził, miałam ochotę uciec z głośnym krzykiem. Proszę bardzo, śmiej się. Może to i dla ciebie żałosne, ale ja nadal się boję. Wtedy często pojawiały się moje wizje. W miejscach takich, jak to, nie potrafiłam ich odeprzeć. Zalewały mnie, strzępki wspomnień przeplatane z koszmarami. Do dziś nie potrafię rozróżnić, które z nich były prawdą, a które tylko wymysłem mojej chorej wyobraźni.
Ach, zapomniałam. Przecież ty niczego nie rozumiesz. Nie powiedziałam ci za wiele o sobie. Wybacz, przyzwyczajenie. Już to nadrabiam. Moja historia nie będzie długa - pamiętam tylko kilka lat swojego życia. Nie wiem, gdzie się urodziłam, ani jacy ludzie byli moimi rodzicami. Nie wiem, czy miałam szczęśliwe dzieciństwo, ale lubię sobie wyobrażać, że tak. Ba, ja nawet nie wiem, jak mam na imię. 
Pewnego dnia po prostu się obudziłam w hangarze na obrzeżach miasta. Wokół mnie byli martwi ludzie. Około trzydziestu męskich ciał. A ja ściskałam w dłoniach siekierę, w całości ubabraną zbrązowiałą krwią. Byłam przerażona. Wtedy znaleźli mnie Oddziałowcy. Zadawali wiele pytań, ale choć bardzo się starałam, nie potrafiłam znaleźć na nie odpowiedzi. W mojej głowie była pustka. Nie było tam nawet słów, tylko strach. To chyba przerażało mnie bardziej niż to, że zabiłam tyle osób. Później Dowódca - młody mężczyzna o kruczoczarnych włosach i złocistych oczach powiedział mi, że wszyscy, których wysłałam na tamten świat, bez wyjątku, należeli do bezimiennej organizacji, która próbuje sterować ludzkością i to z dużym powodzeniem. To byli Oni. Tak, ci sami Oni, z którymi do dziś się użeram. Dowódca był wdzięczny za wykonaną "robotę", a ja nie potrafiłam niczego powiedzieć. Siedziałam tylko na podłodze, ściskając narzędzie zbrodni i wyłam jak zwierzę. "Jak wilk" - zauważył wtedy jeden z Oddziałowców i tak już zostało do dzisiaj.
Jestem Wolfe. Około dziewiętnastoletnia dziewczyna z chorymi wizjami, stroniąca od ludzi jak tylko może.
Ale czasem nie może. Właśnie tak, jak dziś. Już przebolałam to, że musiałam jechać zatłoczonym metrem. Przebolałam to, że musiałam odpowiedzieć chociaż krótkie "cześć" każdemu Oddziałowcowi w kwaterze, który witał mnie z nadmiernym entuzjazmem. Ale jednego nie przebolałam i na pewno nie przeboleję. Właśnie tego, o czym zadecydował dziś Dowódca.
- Witaj, Wolfe! - zakrzyknął Devon, kiedy tylko pojawiłam się w drzwiach jego gabinetu. - Jak się czujesz? U J. wszystko w porządku? - zapytał, kiedy usiadłam na krześle z czerwonym obiciem, kładąc nogi na jego biurku.
- Och, daruj sobie te ceregiele - mruknęłam, wznosząc oczy do nieba. - J. żyje i to chyba wystarczy. Mów, czego dzisiaj ode mnie chcesz.
- Zlikwidujesz jeden cel - uśmiechnął się czarująco. Trzeba przyznać, że jest przystojnym facetem i gdyby chciał, miałby każdą kobietę na zawołanie. Jednak Devon z tego przywileju nie korzysta. Jest dziwny. Trochę jak ja.
- Co takiego jest w nim niezwykłego, że żeby zlecić mi tą misję, każesz mi przyjść do swojego gabinetu, zamiast do centrum zleceń na parterze? - spytałam, jak zwykle z pewną dozą nieufności. Tak, dokładnie. Nie ufam nikomu. Ani żadnemu Oddziałowcowi, ani Drake'owi, ani J., ani nawet Dowódcy, który zaopiekował się mną, kiedy straciłam wszystko. Nie ufam. Nie i koniec. Dlaczego? Bardzo dociekliwy jesteś. Sama nie wiem. Może ktoś kiedyś mnie skrzywdził? Wspomnienia uleciały, a skaza na psychice pozostała. Ba, nie tylko na psychice. Kiedy Dev po raz pierwszy mnie tu przyprowadził, pokazał mnie oddziałowemu medykowi, Darrellowi. Kiedy Darrell zobaczył moje plecy, powiedział tylko "ło matko bosko", a to chyba nie świadczy najlepiej. No cóż, te blizny to jedyne "pamiątki" po moim dawnym życiu. Teraz jestem Wolfe.
- Nic, a nic - uspokoił mnie Dowódca, szperając w kartotekach. - Taki sam Ony, jak każdy inny - rzekł, kładąc akta mojego celu na biurku. Zerknęłam na zdjęcie i kartkę pokrytą zapiskami Devona.
- Sam Tristan. Dwadzieścia siedem lat. Metr dziewięćdziesiąt... - odczytałam kilka informacji, po czym zamknęłam teczkę i rzuciłam ją z powrotem na blat. - Co ty, kurde, jaja sobie robisz?! - warknęłam. Zabiłam takich setki. - Mów o co naprawdę ci chodzi, zanim się wkurzę.
Mężczyzna westchnął i poprawił okulary na nosie.
- Wolfeee... - mruknął błagalnie. Już wiedziałam, czego chce.
- Nie, nie ma mowy - ucięłam. - Dobrze wiesz, że się na to nie zgodzę.
- No ale... Wolfciu, naprawdę nie ma nikogo innego, kto sprawdziłby się w tym lepiej niż ty - powiedział, siadając naprzeciwko mnie.
- Nie, nie rób mi tu teraz tych swoich słodkich oczu - burknęłam, patrząc na rozczulającą minę Dowódcy. - Dobrze wiesz, że gram solo. Zawsze.
- No, ale co ja zrobię? Ten nowy nabrał się nawet na wyświechtany "kod 62"... Jak ty go czegoś nie nauczysz, to nikt nie da rady. Weź go na tą jedną, prostą misję, pokaż mu podstawy... - jęknął, próbując mnie przekonać.
- Czekaj - przerwałam mu. - Mówisz, że nabrał się na "kod 62"?
- No, dokładnie - Dev uśmiechnął się półgębkiem, widząc zaciekawienie w moich oczach. - To co, zawołać go? - zapytał. Mimowolnie skinęłam głową. - Mike, wejdź!
- Ło matko bosko.
Tylko tyle byłam w stanie powiedzieć. O mało nie dostałam zawału, kiedy zobaczyłam blond czuprynę, rozwichrzoną we wszystkie strony. Niebieskie oczy rzuciły mi szybkie spojrzenie i już po chwili ich nastoletni właściciel się uśmiechnął. To był Dzieciak, który wtedy zaczepił mnie przed sklepem. Ten, który zbierał szczękę z podłogi, gdy dowiedział się, kto jest gościem, którego szukał. Ten, który rozbawił mnie po raz pierwszy od dłuższego czasu.
- Witam, panienko. Jestem... - zaczął, lecz przerwałam mu.
- Nie musisz się przedstawiać. Wystarczy mi, że jak zawołam "Dzieciak", to przyjdziesz i będziesz słuchał, a potem posłusznie to wypełnisz.
Dzieciak spojrzał na Dowódcę. Ten tylko skinął głową, jakby chciał powiedzieć: "z Wolfe się nie dyskutuje" (a sam przed chwilą próbował, hipokryta jeden).
- To jak będzie? - zapytał Devon, ściągając okulary z nosa. Westchnęłam tak głośno, jak gdyby zaraz miano mnie zaprowadzić na rzeź (co w sumie aż tak bardzo nie mijało się z prawdą).
- Jedna. Misja. - mruknęłam, ważąc dokładnie każde słowo. - I ani jednej więcej.
Obydwaj faceci momentalnie pokiwali głowami. Wstałam z drewnianego krzesła i ruszyłam w stronę drzwi wyjściowych.
- Dzieciak, za mną, bo cię zostawię - powiedziałam, opuszczając gabinet. Nawet nie musiałam się odwracać, żeby wiedzieć, że za mną idzie.
- Dzięki, Wolfe! - krzyknął za mną Dev na odchodnym.
No i w tym właśnie momencie dochodzimy do chwili obecnej. Jesteśmy w mieszkaniu na przedmieściach. J. robi kolację, Drake nawala w jakąś strzelankę na konsoli (a czego się spodziewałeś po niezrzeszonym Oddziałowcu, który ma akurat wolny czas? Że kwiatki będzie sadził?). Pakuję do czarnej torby wszystkie potrzebne rzeczy, a Dzieciak siedzi i się gapi. Trochę mnie to irytuje, kiedy ktoś patrzy mi na ręce. No dobra, nie trochę. Bardzo. Właśnie dlatego zawsze działam w pojedynkę.
- Latarka - mruczę do siebie, sprawdzając, czy aby na pewno wszystko zabrałam. - Jest. Lornetka. Jest. Saperka. Jest. Rękawiczki. Są. Dwa duże worki. Są. Dwa mniejsze worki... Też są - Dzieciak posyła mi zdziwione spojrzenie.
- Po co aż tyle worków? - pyta.
- Na wypadek, gdyby ktoś mnie wkurzył.
Milknie momentalnie. Chyba miał nadzieję, że nauczę go dziś czegoś w stylu rozpoznawania terenu i innych bzdetów. Coś mi się wydaje, że jeszcze nie ma nikogo na sumieniu.
- Siekiera - wyliczam dalej. Tak, dokładnie ta sama, z którą mnie kiedyś znaleziono. - Naboje. Żelki. Czekolada. Wszystko jest.
Dzieciak pewnie chciałby zapytać, po co mi słodycze na misji, ale się nie odzywa. J. woła nas, bo właśnie przyrządziła kurczaka z warzywami, jednak ja nadal pozostaję na miejscu. Wykręcam się, że nie mam na nic ochoty. No co? Dziwisz się? Zbyt wiele razy próbowano mnie otruć. Jem tylko to, co sama sobie ugotuję.
Dzieciak za to leci w te pędy. Racja, niech się porządnie nażre, żeby mi zaś nie marudził po drodze. Jeden problem mniej.
Jest już ciemno, kiedy wychodzę z mieszkania. Dzieciak wlecze się za mną, niosąc moją torbę. Niech się uczy, że to ciężka praca! Idziemy powoli, nie spiesząc się wcale. Cel kończy robotę dopiero za trzy godziny. Mamy tonę czasu.
- Panienko Wolfe...? - zaczyna Dzieciak, nieco niepewnie, jak zwykle. - Mogę o coś zapytać?
- Dajesz - mówię obojętnie, nawet się nie odwracając.
- Wiesz, ilu zabiłaś?
Przystaję gwałtownie i patrzę na chłopaka. Przez kilka sekund panuje niczym niezmącona cisza.
- Nie. - szepczę tylko. - Już dawno straciłam rachubę.
Przyznam ci, że to pytanie wywołało dziwne uczucie w moim żołądku. Dawno tego nie czułam, naprawdę. Może dlatego, że przez cały czas traktowałam siebie jak maszynę do zabijania, zapominając całkowicie, że jestem tylko człowiekiem. Ponowiłam marsz, przyspieszając trochę. Dzieciak nie odzywał się więcej przez całą drogę.
W końcu dochodzimy przed wielki, oświetlony budynek, w którym to pracuje Sam Tristan. Cholera, nie powinnam nazywać celów po imieniu, bo potem zaczynam się zastanawiać, czy postępuję słusznie. Przecież ten gość też ma swoje życie, rodzinę... Nie. Nie mogę myśleć w ten sposób, bo w końcu zwariuję. To tylko Ony, jeden z wielu, których trzeba bezwzględnie wyeliminować. Nie ma innego wyboru.
Dzieciak siada na ławeczce w parku naprzeciw przeszklonej budowli. Sama włażę na drzewo i przez lornetkę gapię się na drzwi wyjściowe. W pobliżu nie kręci się żaden podejrzany człowiek, co bardzo mnie cieszy. Jedno ciało tej nocy w zupełności wystarczy.
Mijają jakieś dwie godziny. W tym czasie Dzieciak zdążył wyskoczyć na kebaba i frytki. Matko, ile on może jeść? Puszczam mimo uszu jego pytanie, czy chcę trochę, ciągle obserwując wejście do siedziby firmy Onego. W końcu, po paru minutach ktoś wychodzi. Tak, ten sam, którego zdjęcie dał mi Devon. Mój cel. A w zasadzie "nasz".
Daję Dzieciakowi znak, żeby się zbierał i zręcznie zeskakuję z gałęzi. Facet, niczego nieświadomy, idzie chodnikiem, nieustannie rozmawiając przez komórkę. Trzeba będzie poczekać, aż skręci w jeden z zaułków, a wtedy spokojnie go dobić. Drżącą ręką trzymam pistolet automatyczny, ukryty pod bluzą. Ścisk w żołądku przybiera na sile. Cholera, co się ze mną dzieje?
Dzieciak chyba widzi, że coś jest nie tak. Przystajemy na chwilę.
- Panienko...? Coś się stało? - pyta, chwytając mnie za ramię.
- Wszystko w porządku - odpowiadam cicho, próbując się uspokoić. - Wszystko w porządku.
Dostrzega przerażenie w moich oczach.
- Mogę zadzwonić po kogoś z Oddziału... - proponuje, lecz kręcę głową i wyrywając się z jego uścisku, idę za celem.
- Dam sobie radę - mówię bardziej do siebie niż do niego. Opanuj się kobieto! Jeden strzał i wracasz do J. Jeden strzał i znowu będziesz mogła działać solo. Tylko jeden strzał. Przecież tego nie spieprzysz.
Biorę głęboki oddech i skupiam myśli. Już lepiej. Czasem sama muszę sobie zasadzić kopa w miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, ale to pomaga. Nie mogę się znowu zmienić w puste naczynie wypełnione jedynie strachem. Nie ma takiej opcji.
Cel skręcił w jedną z pustych bocznych uliczek. Lepszej możliwości nie było. Takie zakamarki to moja specjalność. Każę Dzieciakowi trzymać się z daleka i zmniejszam dystans między sobą a Onym. Chyba trochę przesadziłam. Na pewno już mnie zauważył kątem oka, ale mówi się trudno.
I właśnie w tej chwili dzieje się coś, czego się nie spodziewałam. Cel wyciąga gnata z wewnętrznej kieszeni marynarki i natychmiast odwraca się tak, że stoi teraz przodem do mnie. W ostatniej chwili uskakuję w bok, lecz kuli udaje się drasnąć moje lewe ramię. Słyszę kolejny huk wystrzału. Ony z impetem ląduje na ziemi. Nie wiedząc, o co chodzi, oglądam się za siebie. Dzieciak opuszcza dłoń z pistoletem.
- Nic ci nie jest, panienko? - pyta, patrząc, jak próbuję zatamować krwawienie. Wyszczerzam zęby w uśmiechu.
- Hej, niezły jesteś - mówię po chwili, otrząsnąwszy się z zaskoczenia. - Podaj torbę, trzeba szanownego gościa spakować.
Blondyn szybko wykonuje moje polecenie i pomaga mi włożyć ciało do czarnego worka.
- Jeden. - szepcze nastolatek. Spoglądam na niego pytająco. - Będę liczył. Liczył, ilu ich zabiłem.
Kilkanaście minut później jesteśmy już w starym parku na skraju miasta. W nocy praktycznie nikt tu nie przychodzi, więc mamy wole pole do działania. Biorę w dłoń saperkę, chcąc zabrać się do wykopywania dołu, lecz Dzieciak uprzedza mnie, taszcząc za sobą większą łopatę. Bez żadnych zastrzeżeń oddaję mu tą robotę. Przyznam, że bardzo nie lubię tego robić i chętnie popatrzę, jak mnie wyręcza. Niebieskooki wykopał już sporych rozmiarów dziurę i wrzucił do niej czarny worek, po czym zabrał się za zakopywanie zwłok.
- Dzieciak. Czekaj - mówię. - Trzeba skołować psa.
- Psa? Po co? - pyta, opierając się o trzon łopaty.
- Kiedy policyjne psy coś tu wyniuchają, policjanci dokopią się tylko do truchła psa, myśląc, że o to chodziło ich czworonogom. A nasz Ony będzie sobie tam spokojnie gnił i nikt nie będzie mu zakłócał spokoju.
Chłopak kiwa głową.
- Zaraz jakiegoś przyniosę - mówi. - Widziałem chyba jednego koło kontenerów na śmieci. Ledwo żył, więc tylko oszczędzę mu cierpień.
Już po dwóch sekundach Dzieciak znika mi z oczu. Pojawia się chwilę później, a w mniejszym worku ma to, po co poszedł.
- Kiedy go znalazłem, już nie żył.
- Dobrze - mówię, kucając pod drzewem. - Nie lubię zabijać zwierząt.
Wiem, wjeżdża to trochę na hipokryzję, bo dość często mówię "zabiję jak psa", ale mniejsza z tym.
Czekam, aż Dzieciak wykona robotę do końca. Po piętnastu minutach siada obok mnie, otrzepując spodnie z ziemi. Jest nieźle wymęczony. Wyciągam czekoladę z torby i podaję mu.
- Masz, cukier jest dobry na szybki wzrost energii.
Gdybyś tylko zobaczył, jaki ma zaciesz, nie uwierzyłbyś, że to ten sam chłopak, który jeszcze tej nocy zabił po raz pierwszy. Pochłonął całą tabliczkę tak szybko, że aż mnie zatkało.
- To co? Wracamy do dowództwa? - pyta, ocierając usta wierzchem dłoni.
- Jasne. Robota wykonana - mówię, pomagając mu wstać z ziemi pokrytej opadłymi liśćmi.
Jedziemy metrem. Tym razem wagon świeci pustkami, co wcale nie jest dla mnie powodem do smutku.
- Wiesz - zaczynam - należy ci się pochwała za natychmiastową reakcję.
- Żaden problem - odpowiada blondyn. - Taka praca, panien...
- Daj se spokój z tym "panienkowaniem" - przerywam mu. - Wolfe.
- Mike. - mówi, ściskając moją rękę.
Fakt, też sobie dam spokój z "dzieciakowaniem".
- A więc, Mike, powiedz Devonowi, że sądzę, że z teorii jesteś słaby jak kisiel, ale za to w praktyce jest dużo lepiej. - uśmiecham się nikle. - Ja zaraz wysiadam.
- Nie pojedziesz do niego ze mną? - pyta lekko zawiedziony. Kręcę głową.
- J. mnie potrzebuje. Może spotkamy się jeszcze kiedyś - mruczę cicho, wstając z miejsca. - A i pamiętaj - mówię na odchodnym. - Kod 62...
- Dobra, dobra - ucina Mike. - Raz się człowiek pomyli, a ty będziesz wypominać do końca życia... - udaje oburzonego, jednak zaraz na jego twarz wstępuje uśmiech. Żegnam się z nim i wychodzę z wagonu, kiedy pociąg zatrzymuje się na mojej stacji. Może jeszcze z tego Mike'a będą ludzie.
Poprawiam kaptur na głowie i ruszam w stronę mieszkania J., pędzona jakimś dziwnym uczuciem, które unosi mnie na duchu. Naprawdę dawno się tak nie czułam - zupełnie jakbym była czymś więcej niż tylko naczyniem wypełnionym strachem. Bo może tak jest...
***
Ja pierdziu. Jeszcze nigdy tak szybko nie napisałam rozdziału O.O Tak, chyba polubiłam ten styl ;) Nawet bardzo :) Nie wiem, czy będzie więcej notek o Wolfe, chyba, że mnie coś natchnie :) Wędrowiec stoi w miejscu. Kurde. Może uda mi się coś wreszcie ruszyć.
Pozdrawiam serdecznie :3
Cillianna

1 komentarz:

  1. Szkoda, że nic więcej na razie nie planujesz ;-; cholernie mi się spodobało :3
    Jakbyś coś kiedyś jeszcze kiedyś napisała na marginesie, to mi powiedz :3
    i ten wplątany Devcio... i ten Mike <3
    (*wywiesza nad sobą i nad Cece baner:*1000 SPOSOBÓW NA ŚMIERĆ MIKE'A XDDDD)
    I daję ci wenę, być napisała kolejny rozdzialik Wędrowca <3

    OdpowiedzUsuń