- Dzień dobry! - mówię, pogodnym tonem, pojawiając się nagle w gabinecie Dowódcy. Rzadko przychodzę tu tak wcześnie, jednak Devon widocznie nie jest zaskoczony. Siedzi w swoim czarnym fotelu, a w ręku ściska jakąś teczkę z danymi osobowymi, najpewniej dotyczącymi kolejnego celu. Gdy tylko mnie dostrzega, chowa akta do szuflady biurka.
- Witaj, Wolfe - mówi cicho, przeczesując dłonią swoje czarne włosy. Jest wyraźnie nieswój. Nieczęsto widuję go w takim stanie. Czyżby coś go martwiło?
- Czy coś się stało? - pytam, widząc jego strapioną minę. Ten jednak tylko kręci głową.
- Nic, co byłoby warte rozprawiania o tym - ucina, widząc moje zaciekawione spojrzenie. - Mam dla ciebie zadanie - zmienia temat najszybiej jak to możliwe. Siadam na krześle z czerwonym obiciem i tradycyjnie kładę nogi na blacie biurka Dowódcy. Innym Oddziałowcom w życiu by na to nie pozwolił. Mnie zawsze traktuje ulgowo. Może to dlatego, że opiekował się mną przez dwa lata? A może dlatego, że jestem jedynym członkiem Oddziałów, który nie spierniczył żadnej roboty. Sama nie wiem, ale powiem ci, że lubię czuć się uprzywilejowana.
- Co dziś mam zrobić? - pytam, uśmiechając się delikatnie. - Ilu wyeliminować?
- Nie tak prędko, Wolfe - przerywa mi Dev. - Dziś będziesz miała trochę spokojniejszą pracę. Integracyjną, że tak powiem.
Uśmiech schodzi mi z twarzy. Nienawidzę współpracować. Czuję się szczęśliwa, kiedy "pracuję" sama, kiedy nikt mi nie zawraca głowy. Wtedy nie muszę się martwić, że mój partner popełni błąd i będę musiała ratować mu dupę. Jeśli pomylę się, będąc na samotnej misji, najwyżej zginę. A co tam. Taka śmierć nawet by mi pasowała. I tak moja egzystencja nie ma głębszego sensu od zabijania Onych.
- Musisz mi psuć dzień z rana? - jęczę.
- Nie przesadzaj, Wolfe - ucina Dowódca, mówiąc chłodnym tonem. Serio, chyba wstał dziś lewą nogą z łóżka. - Chcę, żebyś udała się do jednej z dzielnic na obrzeżach. Wczoraj stało się tam coś dziwnego. Wyjaśnisz to.
- Ej, ej - wtrącam się mu w słowo. - A może jakieś szczegóły, co?
Devon patrzy na mnie i nikle się uśmiecha.
- Twój partner wie o wszystkim. Na miejscu powiadomi cię o najistotniejszych sprawach. Tu masz adres - mówi, wyrywając z bloczku jedną z kolorowych karteczek, na której dostrzegam kilka słów i liczb zapisanych czarnym piórem.
No i cholera jasna, ma mnie w szachu. Gdybym znała wszystkie dane, dotyczące zlecenia, mogłabym sobie sama z tym poradzić. Zrobił to specjalnie, złośliwiec jeden. Niech się szykuje, bo mu kiedyś odpłacę.
Wzdycham głośno, wstając z krzesła. Ruszam w stronę drzwi.
- Wolfe, uważaj na siebie - słyszę głos Devona, kiedy kładę dłoń na klamce. Wyraźnie się martwi. Tylko czym?
Kiedyś wysłał mnie samą na misję przeciw sporej szajce badytów. Ja jedna na setkę koksów. Fenomenalnie. I jeszcze się śmiał, kiedy wróciłam trochę poobijana. A teraz? Idę tylko na zwiad, kurde no, a on się trzęsie jak liść na wietrze. Kręcę głową w milczeniu.
- Spoczko. Moja siekiera jest zawsze ostra, a naboje celne - próbuję go pocieszyć. Uśmiecham się szeroko, po czym znikam Devonowi z oczu.
- Przepraszam - szepcze mężczyzna, ale ja już tego nie słyszę.
Matko, jak ja nie lubię jeździć metrem, zwłaszcza o poranku, kiedy ludzie spieszą się do pracy. Ścisk. Człowiek przy człowieku. Tak ciasno, że kiedy wsiadają, to automatycznie przesuwasz się z tłumem w głąb wagonu, a kiedy wysiadają, to niemal wypływasz na peron, wciągnięty w ten nurt ciał. A gdzie do cholery miejsce na sferę prywatną?! Trzeba było se kupić rower. Nie byłoby problemu, chyba że by mi ukradli.
Docieram na moją stację. Wreszcie! Czuję się jak ryba, którą rybak postanowił jednak oszczędzić i wrzucić ją z powrotem do wody. Mogę oddychać! Nie, wcale nie przesadzam. Skoro tak sądzisz, to zapraszam cię jutro na przejażdżkę metrem w godzinach szczytu. Zobaczymy, czy nadal będzie cię to bawiło.
Wyciągam z kieszeni zmiętą karteczkę i odczytuję bazgroły Devona. Na szczęście nie jest to tak daleko stąd. Szybko obieram kierunek i pozwalam, by nogi same mnie niosły, pogrążając się w rozmyślaniach na temat misji i dziwnego zachowania Dowódcy. Mimo że znam go tak długo, wciąż nie potrafię go rozgryźć. Jest dla mnie jednym wielkim znakiem zapytania.
Wszystkie moje myśli rozbiegają się nagle, jak stado spłoszonych ptaków. Stoję przed budowlą i sprawdzam adres z karteczką, mając nadzieję, że nie jest to tylko kolejny okrutny żart Oddziałowców. Serce wali mi jak młotem.
Stoję przed hangarem, w którym cztery lata temu mnie znaleziono. Przed hangarem, w którym cztery lata temu zabiłam swoją pierwszą trzydziestkę Onych. Przed hangarem, którego miałam nadzieję już nigdy nie zobaczyć. Wygrzebuję z kieszeni spodni komórkę, chcąc natychmiast zadzwonić do Deva, żeby dowiedzieć się o co w tym wszystkim do cholery chodzi. Numer zajęty. Świetnie.
- Eja! - słyszę nagle znajomy głos. - Wolfe, kopę lat!
Przed metalowymi wrotami hangaru, pokrytymi odłażącą farbą, stoi wysoki blondyn. W niebieskich oczach jak zwykle tańczą wesołe iskierki.
- Mike! - krzyczę, podchodząc do niego. Ostatni raz widziałam go pół roku temu, na naszej drugiej wspólnej misji. Dużo się od tego czasu zmienił. Trudno mi samej uwierzyć, że to ten sam nastolatek, którego obdarzałam ksywką "Dzieciak". Czyżby trochę wydoroślał? Mniejsza z tym, cieszę się, że jest. Jego obecność dodaje mi otuchy.
- Nie spodziewałem się, że Dowódca wyśle akurat ciebie - mówi, kiedy podajemy sobie ręce. Odpowiadam na to uśmiechem.
- Devon mówił, że przekażesz mi szczegóły. Sama wiem tylko tyle, że stało się tu wczoraj coś dziwnego. I na tym moja wiedza się kończy.
- Wejdźmy do środka - mówi Mike, uchylając wrota, które witają nas nieprzyjemnym zgrzytem. Po moich plecach przechodzi dreszcz, jednak nie daję tego po sobie poznać. Drzwi zatrzaskują się za mną, budząc uśpione echo. Cholera, chcę do domciu.
Na podłodze widoczne są ślady krwi.
- Wczoraj jeden z Oddziałowców, Stephen, miał wezwanie około północy - mówi blondyn, kucając nad zbrązowiałą plamą. - Pięć minut później sygnał się urwał. Około pierwszej nasi go znaleźli. Nie był to przyjemny widok, uwierz.
- Domyślam się - szepczę. - To robota Onych, prawda? - bardziej stwierdzam niż pytam. Nastolatek kiwa głową.
- Dokładnie. Oni i ich chore pomysły na pozbawianie życia - urywa nagle.
- Co mu zrobili?
- Naprawdę chcesz to wiedzieć? - upewnia się błękitnooki. - Kilka kobiet z oddziału nie wytrzymało, kiedy im o tym opowiedzieli...
- Mów.
Widzi zacięcie w moich oczach, więc dłużej się nie waha.
- Zaatakowali go z zaskoczenia. Kiedy udało im się go unieruchomić, po kolei odcinali mu palce. Potem rozcięli mu brzuch - krzywi się, lecz kontynuuje opis zbrodni. - I wyciągnęli z niego organy, pewnie na sprzedaż. A na koniec potraktowali jego wnętrzności kwasem solnym.
Dobra, szczerze mówiąc, to mnie zatkało. Zwykle tylko ograniczali się do tradycyjnej kulki w łeb, bez żadnego wymyślania. Chyba trochę zbladłam, bo Mike podchodzi do mnie i pyta, czy na pewno wszystko jest w porządku.
- Taak - odpowiadam niepewnie, jednak ani na moment nie tracę koncentracji. Nie mam ochoty skończyć razem z Mikiem tak jak Stephen wczoraj. Mówię o tym partnerowi.
- Oni mogą być blisko - dodaję, rozglądając się, czy aby na pewno jesteśmy sami w hangarze.
- A nawet bliżej niż myślimy - szepcze blondyn, wpatrując się w zaschniętą krew. - Wolfe?
- Tak? - patrzę na niego z niepokojem. Mam nadzieję, że nie wyleci mi zaraz z jakimś miażdżącym faktem w sprawie śmierci Stephena.
- Mogę zadać ci pytanie?
- Już to zrobiłeś - uśmiecham się półgębkiem. Przypomina mi się nasza rozmowa na pierwszej wspólnej misji.
- Czy znasz Kod Zero?
Zupełnie mnie tym zbija z tropu. Nie mam pojęcia, o czym mówi.
- Przecież kody to liczby od jedynki do tysiąca, z pominięciem sześćdziesiąt dwa... - mówię zgodnie z prawdą. Ten jednak kręci głową.
- Jest jeszcze Kod Zero. Kod Absolutny. Na jego podstawie zbudowano Oddziały. Wiem, że i ty o nim wiesz. Nie udawaj Greka.
- Nie mam pojęcia, kto ci takich bzdur naopowiadał - burczę niemiło. - Od czterech lat jestem na służbie i w życiu...
Mike dopada do mnie i jednym silnym uderzeniem w brzuch przewraca mnie na ziemię. Co się dzieje do cholery?!
Leżę na zimnej, metalowej podłodze, przyciskając do niej prawy policzek. Kaptur spadł mi z głowy, odsłaniając moją twarz. Czuję, jak kolano błękitnookiego wbija mi się w plecy.
- Mów, albo cię zatłukę.
Te słowa mnie paraliżują. Mike przystawia mi lufę swojego pistoletu do skroni. Chce mi się płakać, zupełnie jak cztery lata temu. Chcę wyć jak zwierzę, lecz nie mogę. Wszystko grzęźnie mi w gardle. Młody mężczyzna wymierza mi solidny raz w szczękę. I kolejny. I kolejny.
- Mów suko! - wrzeszczy. Łzy napływają mi do oczu. Nie dam rady sama się obronić, jeśli nie wyciągnę swojej spluwy zza paska.
- Mike... Co to wszystko... ma znaczyć...? Kim ty jesteś... do cholery...? Po której stronie stoisz...? - pytam łamiącym się głosem, próbując kupić sobie trochę czasu. Krew spływa z rozcięcia na moim policzku i skroni.
- Stoję po jedynej słusznej stronie - charczy mi do ucha. - Wy nigdy nas nie zrozumiecie. Nie zrozumiecie naszego szaleństwa na punkcie Kodu Absolutnego. To nas różni od was, nieucywilizowanych świń! Powinniście wszyscy zginąć!
Blondyn spostrzega mój pistolet. Wyciąga i rzuca go w głąb hangaru.
Bum. Słyszysz to? Właśnie upadło wszystko, w co wierzyłam. Mike jest Onym, a ja tego nie zauważyłam. Był w domu J. Mógł ją bez problemu zabić na moich oczach. Mógł pozwolić, bym wtedy umarła, na pierwszej wspólnej misji. Mógł strzelić mi w plecy. Mógł, do cholery, nie wzbudzać mojej litości!
Mogłam mu nie ufać. Wtedy wszystko byłoby inaczej.
Byłoby. Ale nie jest.
Nie bój się. Zaraz się to wszystko skończy. Nie będziesz musiał długo czekać. Za kilka minut straci cierpliwość i właduje mi kulkę w łeb. To nie potrwa długo, obiecuję. Jestem tylko nic nie znaczącym pionkiem na szachownicy. Beze mnie gra będzie toczyć się dalej.
- Odpowiadaj szmato! - Mike krzyczy, ale ja słyszę, jakby był za grubą szybą. Nie czuję bólu, nie czuję strachu. Czekam tylko na huk. Niech to się zakończy, właśnie tu. W miejscu, w którym się zaczęło.
- Niczego nie wiem - szepczę tylko, już nawet nie wiem, czy do niego, czy do siebie. - Skąd mogę wiedzieć, czym jest ten Kod, skoro nawet nie wiem, kim ja jestem...?
Strzelaj już. Nie przedłużajmy. Żegnaj, miło było cię poznać.
Zaciskam powieki. W końcu słyszę strzał. I drugi. A potem ucisk kolana niebieskookiego na moich plecach znika. Otwieram oczy. Boże, ja żyję!
W uchylonych drzwiach hangaru stoi Devon. W ręku trzyma niezłych rozmiarów karabin. Matko, jeszcze nigdy tak się nie cieszyłam z jego obecności! Zrywam się szybko z podłogi i podbiegam do niego.
- Już dobrze - mówi spokojnym tonem. - Wybacz, że użyłem cię w roli przynęty, ale inaczej się nie dało.
Kiwam głową, nie potrafiąc powstrzymać łez. Cały świat mi się rozmazuje.
Kilka metrów od nas leży Mike. Żyje. Na jego udzie wykwita szkarłatny, krwisty kwiat. Nie oberwał mocno, ale wystarczająco, by go unieruchomić. Prawa ręka jest w gorszym stanie. Nie będzie mógł już utrzymać gnata.
- Ty sukinsynu - warczy, podnosząc się do pozycji siedzącej. - Wiedziałeś od początku, czyż nie? A mimo to pozwoliłeś mi zagrać w tą grę. Ty cholerny sukinsynu...
Lewą ręką szuka broni i w końcu ją dostrzega kilka kroków dalej. Nie dosięgnie jej. Jest uziemiony. Gdyby nie to, że przed chwilą próbował mnie zamordować, pewnie byłoby mi go szkoda. W szaleńczym amoku chłopak zaczyna przetrząsać kieszenie.
- Nie szukaj telefonu ani żadnych nadajników. Nie przydadzą się - mruczy Devon, przeładowując powoli karabin. - Ściany tego magazynu stworzone są z materiału nieprzepuszczającego fal radiowych.
- Cholera jasna! - krzyczy Mike na całe gardło. - Niech was wszystkich piekło pochłonie! Oddawaj Kod Absolutny, szujo!
- Zabawne - mówi Devon, przekrzywiając lekko głowę. - Miałeś go na wyciągnięcie ręki.
Blondyn i ja natychmiast spoglądamy na Dowódcę. Ten uśmiecha się do mnie delikatnie.
- Przepraszam Wolfe, że nie powiedziałem ci tego wcześniej. Nie jesteś taka jak wszyscy. Jesteś jedyna w swoim rodzaju. Jesteś Kodem Zero.
Nie no. To są chyba jakieś jaja. Że czym jestem, przepraszam bardzo?
Mike gapi się tylko, raz na mnie, raz na Devona.
- Ona... Ona jest... Ona to Kod...?! - szepcze do siebie, nie mogąc pojąć, o co chodzi. Zupełnie jak ja. Chociaż nie, on chyba wie więcej ode mnie.
- Dziewiętnaście lat temu współpracowałem z Onymi nad pewnym projektem. Projektem osobowości, potrafiącej złamać wszystkie kody, w tym kod ludzkiej podświadomości. W testach zginęły setki ludzi, ale w końcu coś powstało. Osobowość, która w kodzie DNA miała zapisany Kod Absolutny. To byłaś ty, Wolfe - mówi cicho Devon.
- Chwila - przerywam szatynowi. - Ale że kurde co?! Kim ja jestem?! CZYM ja jestem?!
- Jesteś istotą, która powstała na bazie ludzkich genów w jednym z laboratoriów, daleko na zachodzie. Kiedy już badania zostały ukończone, zamknięto cię w pomieszczeniu zwanym "skarbcem nauki" i tam pozostawałaś w stanie uśpienia przez piętnaście lat. Kiedy Oni najmniej się tego spodziewali, wykradłem cię i wywiozłem tutaj. Dokładnie w to miejsce, w którym teraz stoimy. Tej samej nocy zabiłaś kilkudziesięciu Onych. Postanowiłem, że nie możesz działać sama, więc wziąłem cię pod swoje skrzydła.
- Dlatego nie pamiętam swojego życia. Po prostu go nie miałam - szepczę, a po moich policzkach toczą się łzy. - Moją matką jest probówka, a ojcem grupa naukowców. Dlaczego...? Dlaczego żyję?
Ten jeden dzień zachwiał całym moim światem. A zapowiadał się tak pięknie.
- Co?! - krzyczy nagle Mike. - To ty odpowiadasz za zniknięcie bez śladu trzydziestki moich współbraci?! Wśród nich był mój ojciec i brat! Zabiłaś mi rodzinę! Jedyną rodzinę, jaką miałem!
I dzieje się coś, czego nigdy się nie spodziewałam. Mike, mój niedoszły przyjaciel i zabójca, płacze. Płacze jak dziecko. Płacze, bo stracił bliskich. A ja nigdy ich nie miałam. Ten widok rozczula moje serce, ale ocieram łzy. Chciałabym podejść do chłopaka i go przytulić, ale wiem, że nie mogę. Nie po tym wszystkim. Nie. Po prostu nie.
- Skończmy to, Wolfe - mówi Dowódca, podając mi swój karabin. Stoję przez chwilę bezradnie patrząc na trzymaną w dłoniach broń. Skoro się powiedziało "A", to musi się powiedzieć "B". Gra zaczęła się tamtego dnia, w supermarkecie J., a zakończy się dziś, właśnie tu.
- Daruj - mówię, podchodząc bliżej. - Ale inaczej nie można. Bez ciebie ta wojna dalej będzie trwała. A beze mnie może nie...
W końcu przecież awansowałam z pionu na królową. To o mnie przez tyle lat walczyli Oni i Oddziałowcy. Ale czasem trzeba królowej uczynić to, co należy do kata.
Celuję prosto w serce. Umrze natychmiast, bez zbędnych cierpień.
- Żegnaj - szepcze Mike, spuszczając głowę. - Może i wygrałaś bitwę, ale nie wojnę. Oni cię odzyskają. Przysięgam...
Dalej nie mówi już nic. Huk strzału wszystko zagłusza, nawet moje uczucia. Martwe ciało pada na ziemię, a w błękitnych oczach gasną iskry. Już na zawsze.
Tego dnia straciłam przyjaciela. Straciłam też wroga. Ciężko mi się pogodzić, że Mike, którego znałam, nigdy nie istniał. Ale widocznie tak miało być. Przypadki nie istnieją.
Nie wiem, czy jeszcze kiedyś się spotkamy, ale teraz wiesz już o mnie dużo więcej. Hm, w sumie ja o sobie też. Wiem już kim jestem. Czeka mnie jeszcze długa droga, zanim to zaakceptuję, ale będę się starała, obiecuję. Trzymaj za mnie kciuki.
Za mnie. Kod Absolutny, Wolfe. Około dziewiętnastoletnią kadetkę elitarnego Czarnego Oddziału, z chorymi wizjami, które może są prawdą, a może nie. Za podobną do ludzi istotę, która stroni od ludzi jak może, choć czasem nie może. Po prostu za mnie.
Widzisz? Historia znowu zatoczyła błędne koło. Bo tym tylko jest nasze życie. Jednak może kiedyś uda się je przerwać? Kto wie? Może uda się właśnie tobie... Życzę ci szczęścia. Nie stań się nigdy pustym naczyniem, wypełnionym jedynie strachem. Wierzę w ciebie.
Kod Absolutny, Wolfe.
***
Chciałabym bardzo podziękować pewnej osobie, która mnie natchnęła. Tak, Liri, o Tobie mówię :D Bez Ciebie to raczej nie dałabym rady się za to zabrać :3 Nie wiem co, mam mówić. Może po prostu dzięki :]
Tak. To już jest chyba koniec opowieści o Wolfe. Może kiedyś jeszcze coś się pojawi, ale nie obiecuję. Teraz czas mi wrócić do Wędrowca :3 Oby wena na tą opowieść wreszcie wróciła ;)
Pozdrawiam :D
Kod Abso... (sziiit, nie to xD) Cillianna
Napiszę to co wczoraj:
OdpowiedzUsuńNiesamowicie mocne,
wyciskacz emocji ;w;
Zapiera dech w piersiach że łoho <3
Uwielbiam historię Wolfe <3
A ja napiszę to co wyżej :3
UsuńDzięki, Liri :3
Naprawdę dziękuję :3